czwartek, 25 października 2018

Akwamarynowa Tajemnica - seria 01. epizod 08.




W dzień planowanego lotu do Szwajcarii, czas dłużył się Elizabeth jak nigdy. Sekundy mijały jak minut, minuty zamieniały się w godziny, a godziny były podobne do pamiętnych dni, w które wraz z James’em i córką, ukrywali się przed wrogami. Doprowadzało ją to do szaleństwa, a serce wypełnione po brzegi niepokojem i strachem, odbijało się od żeber czarodziejki z niebywałą prędkością. Czas nigdy nie był jej sprzymierzeńcem, mimo iż w jakimś stopniu mogła go kontrolować.
„Denerwujesz się.” - stwierdził Stephen, obserwując ją znad czytanej książki.
„Aż tak to widać?” - spytała uśmiechając się w jego stronę nerwowo.
Mistyk opuścił książkę na kolana i rzucił kasztanowłosej czarodziejce cierpkie spojrzenie. Na końcu języka krążyła mu niemiła, pełna sarkazmu odpowiedź. Gdyby Elizabeth była Wongiem, słowa czarnoksiężnika już dawno wydostałyby się na zewnątrz, doprowadzając bibliotekarza do irytacji. W najlepszym wypadku skończyłoby się szybką i błyskotliwą odpowiedzią ze strony mężczyzny w najgorszym – kłótnią. Elizabeth jednak nie była przyjacielem Strange’a. Wystarczyło, że jego oczy spotkały się z akwamarynowymi tęczówkami, tej pełnej tajemnic kobiety, aby uległ jej wdziękom.
„Spójrz w to miejsce.”  – pochylił się opierając łokcie na kolanie i wskazał palcem na podłogę w korytarzu. „Od jakiś dwóch, trzech godzin przemierzyłaś ten kawałek sanktuarium miej więcej z dobre czterysta osiemdziesiąt pięć razy. Jak tak dalej pójdzie będziemy musieli wymienić podłogę, bo wytrzesz ją na wiór.„
„Liczyłeś każde moje przejście, jednocześnie czytając tą grubą cegłę?” – Elizabeth zachichotała nieco mniej nerwowo.
„Mam podzielna uwagę.” – odparł puszczając do niej oczko. Serce czarodziejki zabiło nieco szybciej w przyjazny sposób, gdy szare oczy mistyka spotkały się z jej własnymi. „Lepiej powiedz mi, co właściwie cię dręczy, hm?”
„Po prostu chcę żeby wszystko przebiegło zgodnie z planem.” – westchnęła, wzruszając ramionami. „Jedziemy na lotnisko, miejsce pełne podróżujących, kto wie może i wrogów, a ja nie przepadam za tak wielkimi przestrzeniami z całą gromadą obcych mi osób. Czeka nas odprawa. Jeżeli wszystko przebiegnie bez komplikacji, lecimy najpierw do Madrytu, a później do Genewy, a na końcu musimy się dostać do domu mojego ojca. Mam dziwne wrażenie, że w między czasie coś może się wydarzyć.”
„A ja wręcz przeciwnie Lisbeth.” – powiedział przekonany Strange i podszedł do kasztanowłosej kobiety. „Tym razem nie zamierzam spuścić cię z oczu, tak jak zrobiłem to dwa dni temu. Pamiętaj, że masz przy sobie Mistrza Sztuk Magicznych, który nie pozwoli, by spadł ci włos z głowy. No, jest jeszcze twoja nowa przyjaciółka.”
„Peleryna Lewitacji.”- powiedziała.
Objął jej ramiona rękami i pomasował energicznie sprawiając, że w kontakcie skóry z materiałem jej swetra wytworzyło się przyjemne ciepło. Elizabeth w końcu uśmiechnęła się, bardziej do siebie niż do stojącego przed nią, wyższego mężczyzny, ale był to jeden z tych uśmiechów, na które Stephen uwielbiał patrzeć. Szczery, pełen miłości i przekonania, że się z nim zgadza. Podsunął palec wskazujący pod jej brodę i uniósł ją lekko do góry, aby móc zachować w pamięci piękno jej śmiejących się ust i akwamarynowe tęczówki. Dostrzegł to co chciał i zapisał ten obraz na później, ale było coś jeszcze, co nie dawało jej spokoju. Sposób w jaki na niego patrzyła, coś pomiędzy śmiechem, a lękiem, zaciekawił go.
„Z nami jesteś bezpieczna. Obiecuje ci to.” – Lisbeth skinęła głową. Nie była przekonana do słów Stephena. Ze składaniem obietnic też miała złe doświadczenia. „Co to jest?” – spytał raz jeszcze, robiąc groźną minę.
„Będziesz się śmiał.”
„Ja?” – czarnoksiężnik zaskoczony uniósł brwi do góry. „Nie ośmieliłbym się.”
„Dawno nie latałam samolotem. Właściwie odkąd skończyłam szesnaście lat i… boje się nim lecieć teraz. Ta wielka maszyna mnie przeraża.”
„Och.”
Stephen Strange nie mógł powstrzymać ogarniającego go rozbawienia.  Nie trudno było sobie wyobrazić, że reakcją mistyka na słowa towarzyszki był niekontrolowany śmiech.  Za to czarodziejka oburzyła się i uderzyła go w czubek głowy, krzycząc:
„Ty kłamco! Wiedziałam! O nie. To był ostatni raz. Jeszcze będziesz błagał, abym coś ci opowiedziała. Zapomnij!” – Elizabeth również rozbawiona całą sytuacją, nie przestawała okładać mistyka pięściami.
Stephen bronił się przed ciosami drobnej kobiety, zasłaniając się rękami i nie przestając się śmiać. Elizabeth i tak nie mogła zrobić mu krzywdy. Jej sylwetka była tak drobnych rozmiarów, że nie zdołałby go nawet pchnąć z odpowiednią siłą, aby się wywrócił. Wciąż zastanawiał się jak ta kobieta, przez tyle lat, przetrwała i  zdołała uciec wszystkim, którzy chcieli jej mocy na wyłączność w dodatku chroniąc swoich bliskich przed niebezpieczeństwem.
„Hej, hej. Już spokojnie.” – Strange ogłosił kapitulacje.  „Nie musisz się niczego obawiać. Będziemy tam razem, a ta wielka maszyna nie ma z nami szans.”
„Jesteś okropny Stephen!”
„Tak, ktoś mi to już kiedyś mówił. Nawet więcej niż raz. „
Stephen pstryknął Elizabeth w nos i przyciągnął do siebie przytulając ją mocno. Uderzył ją jego charakterystyczny zapach – drzewo sandałowe, mieszanka przypraw i miodu. Chciała pozostać w tych ramionach tak długo jak się dało, ale Wong, po raz kolejny, przeszkodził im w tej intymnej chwili. Spojrzenie jakie bibliotekarz rzucił Mistrzowi Sztuk Magicznych i które od razu wyłapała Elizabeth, w tamtej chwili mogło zabijać. Wong za nic w świecie, nie wiedzieć czemu, nie popierał rozwijającej się między mistykami relacji. Nie wyglądało to już jak braterska ochrona, a coś znacznie więcej.
Kasztanowłosa czarodziejka westchnęła i odsunęła się od Stephena ze smutkiem wymalowanym na twarzy zmierzając do kuchni, w której były bilety na samolot i walizka. Uśmiech, który towarzyszył mistykowi w relacjach z kobietą, również nagle przepadł, gdy ciepło jej drobnego ciała nagle się ulotniło.
„Przeszkodziłem wam w czymś, że masz taką minę, Strange?” – ton głosu Wonga mówił o tym, że jest wyraźnie zdenerwowany. „Taksówka czeka przed sanktuarium, a wy urządzacie tu sobie jakieś nastoletnie zabawy.”
„Wong, wyluzuj trochę, co?”
Bibliotekarz podszedł do przyjaciela, wściekle tupiąc butami o podłogę sanktuarium.
„Mówiłem ci żebyś się nie angażował.” – warknął oschle. „Rozumiem, ze jest młodą, atrakcyjną i tajemniczą kobietą. Szczególnie dla ciebie. Nie myśl, że nie wiem, że takie lubisz, ale Strange, zrozum to nie jest kobieta dla ciebie.”
„Och, naprawdę? Pozwól, że sami zdecydujemy kto jest dla nas odpowiedni.”
Elizabeth dotarła do walczących na spojrzenia, Wonga i Strang’e. Ani przez moment nie rzuciła oczu  na zdenerwowanego bibliotekarza. Pragnęła opuścić mury sanktuarium, które poniekąd stały się jej kolejnym więzieniem.
„Idziemy?”
„Idziemy.
„Opiekuj się nią Strange.” – rzucił na koniec Wong, mierząc mistyka złowrogim spojrzeniem, gdy razem z Elizabeth ruszyli do wyjścia z sanktuarium. „Jest dla mnie ważna.”
„Nie tylko dla ciebie.” – mruknął pod nosem czarodziej.

* * *

Odprawę przeszli bez kłopotów. Lot był zaplanowany na dziewiętnastą trzydzieści siedem. Pozostało im jeszcze półtorej godziny. Stephen zostawił Elizabeth na kilka minut w samotności na ławce możliwie jak najdalej odsuniętej od biegających podróżnych. Chciał sprawić jej małą przyjemność i kupić  ulubioną kawę, możliwie jak najbardziej zbliżoną do tej, którą przygotowywali sobie nawzajem w domu. Cały czas starał się mieć ja na oku.
„Musi być dla pana bardzo ważna.” – powiedziała ciemnowłosa kobieta obsługująca go w lotniskowej kawiarni.
„Przepraszam? Chyba nie dosłyszałem.” – odparł i uśmiechnął się niezręcznie do baristki.
„Mówiłam, że ta kobieta musi być dla pana naprawdę ważna, skoro nie może pan spuścić z niej wzroku.” – wskazała głową w stronę czekającej Elizabeth. „Jesteście małżeństwem? Och, proszę mi wybaczyć moją wścibskość. Kilka minut wcześniej widziałam państwa przy bramkach, teraz przyszedł pan tutaj i ciągle spogląda w kierunku tej pani. To bardzo urocze. Przypomina mi to mojego brata z bratową. Byli wspaniałym małżeństwem.”
„Byli?” – powtórzył zaciekawiony Stephen, nie wiedząc co odpowiedzieć na wcześniejsze pytanie kobiety.
Wprawdzie bilety na lot do Genewy były kupione na wspólne nazwisko, co mogło w prosty sposób zmylić potencjalnych szpiegów Mordo. Elizabeth była przewrażliwiona na tym punkcie. Uważała, że Mordo był tak zdeterminowany, aby ją dopaść, że mógł wykorzystywać do tego zwykłych ludzi. Informatorów. Wolała dmuchać na zimne. Czarodziejka, przynajmniej na razie, nie chciała zdradzać jak udało jej się tak szybko załatwić lewe dowody potwierdzające ich tożsamość z biletów. Strange był cierpliwy. Czekał na wygodny moment, w którym Elizabeth otworzy się przed nim.
„Nie żyją.” – odpowiedziała baristka ze skrzywioną miną i postawiła przed czarodziejem kubki z gorącymi napojami. „Proszę bardzo, zamówienie gotowe. Specjalność naszych kawiarni. Życzę smacznego i udanego lotu.”
„Dziękuje bardzo.” – Stephen zabrał kubki z lady i już miał odejść, ale odwrócił się do obsługującej kobiety. „Bardzo mi przykro z powodu śmierci bliskich.”
„Niech pan zadba o towarzyszkę, bo ma pan przy sobie prawdziwy diament.”
Stephen uśmiechnął się wdzięcznie do kobiety i odszedł w kierunku Elizabeth, rozważając nad słowami uroczej baristki.
„Proszę bardzo. Kawa dla ciebie raz i dla mnie również.” – czarodziej usiadł obok kasztanowłosej towarzyszki i podał jej kubek z gorącą kawą.
„Dziękuje. Mmm, pachnie prawię jak twoje arcydzieło.” – podziękowała, unosząc kąciki ust do góry, gdy aromat czarnego napoju zakręcił się w jej nozdrzach.
„Wiesz komu dziękować. Ta młoda baristka zdecydowanie umie parzyć kawę. Zmarnuje się na tym lotnisku, a ktoś taki przydałby się bliżej nas. Powinna poszukać czegoś lepszego.”
„Zgadzam się.” – Elizabeth założyła nogę na nogę, odłożyła napój na miejsce między nią, a Stephenem, zrobione specjalnie, aby służyło za prowizoryczny stolik na kawę i zaczęła. „Nie ma zbyt wielu klientów w tej kawiarni, a długo cię nie było. O czym rozmawialiście?”
„Nic szczególnego. Powiedziała, że przypominamy jej brata z bratową. I tu możesz zacząć się cieszyć, bo twoja przykrywka działa. Jak ty do cholery to zrobiłaś?”
„Nigdy nie mówiłam ci, że w dzieciństwie byłam grzeczną dziewczynką.” – czarodziejka uśmiechnęła się łobuzersko w stronę mistyka.
Wyglądała bardzo ponętnie. Roztaczała wokół siebie dziwny rodzaj magii, której Stephen nie doświadczył z żadną inna kobietą. Była wyjątkowa, a Strange, bez dwóch zdań był nią zafascynowany. Słowa baristki odbijały się głośnym echem w głowie mistyka.
„Sprawiałam wiele kłopotów Przedwiecznej. Jako nastolatka sporo się buntowałam. Koncerty, złe towarzystwo, nieodpowiedni przyjaciele, alkohol. Mieszanka wybuchowa, a jeśli dodamy do tego zdolności to mamy niezły Sajgon.
„Zgadzam się.”
„W pewnym momencie, ucieczki z Kamar-Taj były niemal codziennością. Potrzebowałam przestrzeni, której tam mi brakowało.” – czarodziejka upiła łyk gorącej  kawy. Kofeina zaczynała już na nią działać. „Nie zrozum mnie źle Stephen. Przedwieczna była dla mnie jak druga matka. Swoją ledwo pamiętałam. Kochałam ją i nadal kocham z całego serca, ale wymagała ode mnie zbyt wiele jak dla dziewczynki, która straciła obydwoje rodziców. W tamtych latach ciężko było skupić się na nauce.” – dodała gorzko.
„Nie zamierzam obwiniać cię za twoje młodzieńcze decyzje. Sam nie byłem niewiniątkiem.” – Strange zaśmiał się, a Elizabeth zawtórowała mu. „Śmieć rodziców zawsze jest ciosem. Ty widziałaś jak ich mordowano. Od dziecka jesteś na czyimś celowniku. Wieczne zdrady też nie są najlepszym drogowskazem do podejmowania właściwych decyzji. Myślę, że ona też nie miała ci tego za złe.”
„Cieszę się, że cię spotkałam Stephenie Strange’u, Mistrzu Sztuk Magicznych.” – wyznała Elizabeth zerkając zalotnie w oczy mistyka. „Jestem wdzięczna za każdą chwilę spędzoną w twoim towarzystwie.”
Strange odłożył na bok kawę, pochylił się nieco nad ich prowizorycznym stolikiem, wyciągnął dłoń w kierunku twarzy Elizabeth i ujął delikatnie jej policzek, głaszcząc delikatnie porcelanową skórę kasztanowłosej czarodziejki. Ciąg blizn, które zdobiły palce czarnoksiężnika, dało się wyczuć pod skórą. Dłonie byłego neurochirurga były unikatowe i w ten sposób, łatwe do zapamiętania. Elizabeth wiedziała, że te dłonie będzie pamiętać do końca życia.
„Cieszę się, że tamtego dnia pojawiłaś się w moim sanktuarium Elizabeth.” – ogarnął pojedynczy kosmyk kasztanowych włosów za ucho czarodziejki. „Okoliczności nie były zbyt właściwe na pierwsze spotkanie, ale wprowadziłaś w moje życie więcej dobrego niż każda bliska mi osoba. Tchnęłaś we mnie nadzieje i światło, którego nie chcę się pozbyć.”
„Być może kiedyś będziesz musiał.” – szepnęła, poddając się przyjemnej pieszczocie jego dłoni. „Gdy przyjdą po mnie nie zamierzam już uciekać. Chcę stanąć twarzą w twarz z moim przeznaczeniem.”
„W takim razie, gdy nadejdzie czas, będę stać u twego boku.” – uśmiechnął się do niej spoglądając raz jeszcze w te wielkie, akwamarynowe oczy i opuścił swoją rękę, kładąc ją sobie na kolanie.
Zerknął na zegarek podarowany mu przez Christine, aby sprawdzić godzinę. Mieli jeszcze trochę czasu do wylotu.
„Powiesz mi raz jeszcze o co chodziło z Thomasem? Wasze tajne spotkanie w jego celi. Nie popieram tego co zrobiłaś, ale w jakiś sposób rozumiem cię. Chciałbym tylko wiedzieć, czy to naprawdę było jedyne wyjście?”
„Przy tobie się wahał lub trzymało go to coś, co podał mu Mordo.” – Elizabeth spojrzała przed siebie. „Cały czas zastanawiam się co to za substancja. Myślałam o truciźnie, ale to było głupie, bo zabiłaby go od razu.”
„Chyba, że ma powolne działanie, które można kontrolować, a przy okazji nieźle działa na jego umysł. Omamił go i przekonał, że to ty zdradziłaś.”
„Mordo nie ma powodów, aby zabijać Thomasa. Przynajmniej nie teraz. Tommy jest jednym z najlepszych Nawigatorów jakich poznałam w swoim życiu. W jego wieku to prawdziwy wyczyn. Mało, który Nawigator jest tak potężny na początku swojego szkolenia.” – paznokcie czarodziejki stukały rytmicznie w papierowy kubek. „Poza tym, gdy to faktycznie była trucizna, postępowałaby. Tommy nigdy nie powiedziałby mi tego wszystkiego. Kontrola Mordo nad przyjacielem mojego męża spada. Musi być coś innego. Myślisz, że Wong to znajdzie?”
Stephen zerknął na Elizabeth i skinął twierdząco głową.
„Jest upierdliwy i zrzędliwy, ale także bystry i uparty. Jeżeli ktoś miałby to odkryć to tylko on.” – powiedział poważnie.
„Obyś miał racje.”  - mruknęła nieprzekonana i spojrzała na Strange’a. „Stephen nie jestem głupia i ty też. Wiem, że domyślasz się z kim spotkamy się w domu mojego ojca. Zastanawia mnie tylko jak na to wpadłeś.”
„Kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy z twoim przyjacielem i wspomniał o tej całej Thali, wybiegłaś z celi jak oparzona.” – zaczął, nie odrywając od niej wzroku. „Wiem jak silne mogą być emocję i stare wspomnienia. Później powiedziałaś, że nie straciłaś sojuszników na ziemi, że wiesz kto cię chroni. Od razu pomyślałem o tej kobiecie, ale z drugiej strony coś mi nie pasowało. Miałaby cię chronić, a później nasłać na ciebie Thomasa?” – pokręcił głową. „To nie miało sensu. W końcu dotarło do mnie, że jeśli ta kobieta faktycznie cię chroni to skierowanie Thomasa do Nowego Yorku było celowym zagraniem z jej strony. Przeraża mnie to co mówię, ale doa wiedziała, że jesteś tutaj, a także to, że uda nam się go schwytać. Największe pytanie, z którym się teraz mierze to jak potężna jest ta kobieta?”
„Bardzo. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo.” – odpowiedziała na jego pytanie i wypiła resztkę letniej kawy.
„Wydaje mi się, że powinniśmy się zbierać do wylotu. Chodź.” – Stephen podał dłoń swojej towarzyszce, a ona ujęła ją czym prędzej. „I pamiętaj. Ta maszyna nie ma ze mną szans.”
Elizabeth zaśmiała się dźwięcznie, odrzucając głowę w tył.

* * *

Pierwszy lot okazał się nieco nerwowy, ale tylko na początku. Towarzyszący Elizabeth lęk przed lataniem samolotami, szybko został stłamszony przez Stephena, który cały start i początek lotu trzymał czarodziejkę za rękę dodając jej otuchy. Polecił jej również, aby na czas startu zamknęła oczy i pomyślała o czymś przyjemniejszym. Wyobraziła sobie dom w Genewie, do którego zmierzali. Ostatni raz widziała go, gdy na świat przyszła jej córeczka. Zapamiętała ten dzień jako jeden z najpiękniejszych w jej życiu, chociaż przy porodzie było sporo komplikacji. Tak, to zdecydowanie było dobre wspomnienie, aby oderwać się od ryków silnika startującego samolotu. Kilka minut po tym jak światła rozświetlonego Nowego Yorku znikły jej z pola widzenia, oparła głowę o ramię Stephena, podkurczyła nogi i zasnęła.
Spała do czasu pierwszych turbulencji. Poderwała się gwałtownie, gdy samolot zaczął się znacznie trząść i spojrzała na mężczyznę obok siebie. Stephen uśmiechnął się do niej przyjaźnie, przyciągnął do siebie i ucałował czubek głowy.
„Spokojnie, Lisbeth. Nic się nie dzieję.” – wyszeptał ze schowanym nosem we włosach mistyczki. „To wszystko jest chwilowe. Zaraz minie.”
Czarodziejka kiwnęła nerwowo głową i ścisnęła mocno jego wolną dłoń. Stephen głaskał ją po głowię, wdychając zapach kasztanowłosej kobiety i słuchając jej nerwowego oddechu. Jakiś czas potem turbulencje ustały, a Elizabeth wróciła znów do snu.
W ostatnim czasie, nowym, ulubionym zajęciem nowojorskiego czarnoksiężnika było przypatrywanie się śpiącej Elizabeth. Robił to bardzo często w sanktuarium, gdy nadchodziła noc. O odpowiedniej porze opuszczał swoją pustą sypialnie, spacerował przez korytarze zahaczając często o kuchnie, aby napić się szklanki soku pomarańczowego i nasłuchując, czy Liz już śpi,a Wong przypadkiem nie tłucze się po mieszkaniu.
Drzwi do jej sypialni nigdy nie były do końca zamknięte. Zostawiała je uchylone. Było to przyzwyczajenie z czasów, gdy jej córeczka była noworodkiem i spała w oddzielnym pokoju, a ona chciała wyraźnie słyszeć, czy dziecko się nie budzi. Do dziś dręczyły ją nieprzyjemne sny, z których budziła się słysząc płacz dziecka.
Stephen nie mógł pojąć jak wiele przeszła ta kobieta w swoim życiu. Tracąc męża i córkę, przyjaciół i bliskich, na których tak bardzo jej zależało, że ich ofiary doprowadzały ją do płaczu nawet wiele lat po ich śmierci. On również doświadczył straty w swoim życiu. Wypadek przekreślił jego karierę i związek z Christine, ale zyskał coś nowego i niezwykłego. Teraz w jego życiu pojawiła się ta kochająca istota i bez dwóch zdań zawładnęła sercem mistyka od pierwszej chwili, w której wymienili między sobą spojrzenia. Był pieprzonym szczęściarzem, za to ona spotykała na swojej drodze same nieszczęścia. Stephen pierwszy raz w życiu zapragnął zemsty na Mordo i wszystkich innych, którzy próbują dopaść Elizabeth. Po raz pierwszy w życiu, trzymając przy sobie kruchą postać kasztanowłosej czarodziejki, zapragnął zabić. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie czuł żadnej skruchy, a przecież lata temu, kończąc medycynę ślubował, że będzie ratował, a nie zabijał.
Pojawienie się w jego życiu Elizabeth spowodowało, że jego świat wywrócił się do góry nogami raz jeszcze. Myślał, że już nic nigdy go nie zaskoczy, mimo iż wszechświat skrywał masę tajemnic, ona była największą z nich. Jego przeznaczeniem. Czuł to już od jakiegoś czasu, gdy akwamarynowe oczy zetknęły się z szarością jego tęczówek. To była ona. Ta jedyna i ta właściwa, do której pociąg czuł każdego dnia i każdej nocy. Wcześniej, patrząc na świat przez dziurkę od klucza, nie widział tak wiele jak teraz. Dzisiaj, gdy magia, jak bardzo absurdalnie nadal to brzmiało, zagościła w jego życiu, czuł i wdział o wiele więcej, dlatego był pewien, że ścieżki jego i Elizabeth nie połączyły się tak po prostu bez przyczyny. Była mu przeznaczona od początku do końca, a on zamierzał z tego przeznaczenia skorzystać i chronić ją za wszelką cenę.
Samolot z Madrytu wystartował o trzeciej nad ranem, a już półtorej godziny później wylądowali na genewskim lotnisku w Szwajcarii. Powrót do domu był dla Elizabeth nie lada przeżyciem, które silnie odbijało się na jej emocjach. W jednej chwili potrafiła być radosna, gdy Stephen opowiadał jej historie z własnego dzieciństwa, aby w następnej w milczeniu oglądać krajobraz za oknem taksówki. Strange nie naciskał czarodziejki na rozmowę. Musiała przeżyć to po swojemu na własnych warunkach. Mieli jeszcze sporo czasu, aby mówić na różne tematy. Elizabeth musiała w sobie coś stłumić, by podzielić się tym z mistykiem. Przy okazji ich wyjazdu, dowiedział się kolejnej ciekawostki na temat kasztanowłosej czarodziejki. Świetnie mówiła po niemiecku, a szczególnie rozgadała się ze starszym taksówkarzem.
„Co mu powiedziałaś?” – spytał pochylając się bliżej Elizabeth.
„Że jesteśmy świeżo po ślubie i jedziemy w podróż poślubną, ale najpierw musimy odwiedzić ciotkę, która ze względu na swój wiek nie mogła polecieć do Stanów na nasz ślub i oczekuje z prezentem.” – uśmiechnęła się mocno, pocałowała go w policzek, gdy taksówkarz zerknął w ich stronę przez lusterko wsteczne i wróciła do rozmowy z nim.
Strange wyjrzał przez okno po swojej stronie, podparł i podrapał się po brodzie, a po chwili rozbawiony zachichotał pod nosem. Tak, ta kobieta była zdecydowanie nieprzewidywalna i naprawdę zaczynało mu się to podobać.
Krajobraz Genewy był spektakularny dla osoby, która nigdy wcześniej nie miała okazji jej zobaczyć na żywo. Piękno natury było nieporównywalne z niczym innym, co Stephen miał okazję zobaczyć w swoim życiu. Nawet będąc już Mistrzem, nie pomyślał, aby przenieść się na kilka godzin do Szwajcarii i zwiedzić ją.  Prawdopodobnie mieli spędzić wraz z Elizabeth, piękne kilka dni na tym urokliwym odludziu.
Gdy taksówka podjechała pod dom ojca Elizabeth, zaparło mu dech w piersiach. To była przepiękna i urokliwa posiadłość, zbudowana z drewnianych bali otoczona z jednej strony jeziorem genewskim, a z drugiej pasmem potężnych gór. Powietrze było tu wyjątkowo czyste, a świergot ptaków brzmiał jak najpiękniejsza muzyka dla uszu. To był prawdziwy raj. 
Elizabeth zapłaciła taksówkarzowi za kurs, zamieniła z nim jeszcze dwa zdania, a gdy mężczyzna odjechał podeszła do Stephena i westchnęła. Na jej ustach malował się szczery uśmiech, a w oczach pojawiły się łzy wzruszenia.
„Tu był kiedyś mój dom.” – zaczęła, próbując się nie rozpłakać. „To w tym miejscu działy się wszystkie najpiękniejsze chwile mojego życia.”
„Wszyscy mamy jakieś przeznaczenie, wiewióreczko.” – Elizabeth w jednej chwili zamarła.
Głos, którego nie słyszała od tak wielu lat wypełnił jej uszy i sparaliżował ją od wewnątrz, nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Jej powieki opadły przesłaniając jej świat, a pojedyncze łzy wzruszenia popłynęły po bladych policzkach czarodziejki.
Pierwszy odwrócił się Strange, automatycznie reagując na potencjalne zagrożenie, tworząc na dłoniach dwa, sporych rozmiarów, jarzące się okręgi – tarcze. Na plecach zawisła mu Peleryna Lewitacji, a lekko ugięte w kolanach nogi były gotowe na ewentualny atak. Głos należący do kobiety, zachichotał zabawnie, ale nie lekceważąco. Była pod wrażeniem uczuć jakimi ten mężczyzna darzył córkę Viseny.
„Wiesz, że kilkakrotnie zwątpiłam w twoją przyszłość, maleńka?” – kobieta zwróciła się do odwróconej tyłem Elizabeth. „To był błąd. Wróżby nigdy nie kłamią. Spokojnie Stephen.” – uniosła dłonie do góry oznajmiając w ten sposób, że nie ma złych zamiarów. „Nie skrzywdzę was. Nie gościnnie byłoby przyjąć w ten sposób podróżnych, prawda?”
„Jesteś Thalia.” – kobieta skinęła głową, potwierdzając słowa mistyka. Stephen opuścił ręce.
„Tak młody czarodzieju. Jestem Thalia. Ostatnia żyjąca z plemienia celtów, podobnie jak twoja mentorka i rodzice twojej ukochanej.” – powiedziała wolno. „Macie do mnie wiele pytań, ale to będzie musiało zaczekać zanim oczyszczę ten dom.”
„Oczyścisz?”
„Spójrz na twoją towarzyszkę. Nie ugrzęzła w miejscu przeze mnie, a przez duszę tych, którzy tu mieszkają. Ona je wyczuwa, a zła energia źle na nią wpływa. To miejsce już dawno nie było oczyszczone. Pozwól, że zajmę się tym, a wy usiądźcie przy tamtym ognisku. Rozpal je i wrzuć do ogniska gałązki jałowca. Zmuś ją żeby tym oddychała.”
Thalia rozpłynęła się w powietrzu przenosząc się do wewnątrz posiadłości, a Strange postąpił według jej wskazówek, zabierając Elizabeth we wskazane miejsce. Nie miał pojęcia kim i czym była ta kobieta, ale coś w głębi mówiło mu, że jest godna zaufania.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz