Nie zamierzała czekać na kolejny
dzień, aby móc rozmówić się z Thomasem. Chciała jak najszybciej poznać kierujące nim intencje, gdy podejmował
decyzje o zabiciu jej, a także dowiedzieć się czy rzeczywiście był sojusznikiem
Mordo.
Domysły Elizabeth, które krążyły
w jej głowię podczas kąpieli i rozmowy ze Stephenem, nie były żadnym solidnym potwierdzeniem
ich współpracy. Potrzebowała jasny i konkretnych odpowiedzi, a nie zagadek
przepełniających jej głowę, mieszających się od nadmiaru negatywnych emocji.
Miała dość ciągłych niespodzianek. Potrzebowała punktu zaczepienia i odnośni
dzięki, którym mogłaby w końcu podjąć racjonalne i przemyślane decyzje, takie
jak wycieczka do Europy, które pozwoliłyby ułożyć efektowny plan zemsty na
czarnoskórym czarodzieju. Mordo miał zapłacić za wyrządzone zło oraz odebranie
życia jej rodziny, a także śmierć wszystkich istot, które wchłonęły jego
nielogiczne działania na przestrzeni roku.
Elizabeth wciąż nie rozmawiała
ze Stephenem na temat wyjazdu do Europy i odnalezienia kryjówki jej ojca. Na
terenie dzisiejszej Szwajcarii w pięknym mieście o nazwie Genewa, położonym nad
Jeziorem Genewskim i rzeką Rodan, mieściła się kryjówka jej ojca, a dokładniej
jej dom rodzinny, w którym przyszła na świat Elizabeth i jej córka. Miejsce o
było prawdziwym cudem na ziemi po brzegi wypełnionym pradawną magią.
Ojciec Elizabeth mieszkał nad Jeziorem
Genewskim od dnia swoich narodzin, aż do czasu wygnania przez starszyznę. Nie
porzucił jednak marzeń o powrocie do ukochanego plemienia. Pewnego dnia, gdy
już wnuki jego przyjaciół i rówieśników pomarli, a nikt nie pamiętał historii wyklętego
celta, los uśmiechnął się do mężczyzny i nakazał powrócić do potrzebującej
wioski. Nowi osadnicy, kolejne pokolenia dzieci i wnuków oraz całkiem inna
starszyzna, dowiedziawszy się o zdolnościach zielarskich celta, przyjęli go z
miłością i radością oddając to co kiedyś należało do jego ojca. W zamian za
ojcowiznę miał leczyć chorych, doglądać rannych i uśmierzać ból konającym. Mógł
mieszkać w tym miejscu ile chciał, a jego wiecznie młody wygląd miał pozostać plemienną
tajemnicą znaną tylko starszyźnie. Elizabeth miała nadzieję, że dom rodzinny,
który przetrwał kilkaset lat, a zarazem najważniejsza kryjówka jej ojca
wypełniona starymi artefaktami i pamiątkami, stał tam do dziś i nikt z
miejscowych nie odważył się go zniszczyć.
„Czuję twoje zdenerwowanie już
od progu.” – ciepły, męski głos oderwał Elizabeth od wspomnień, a jej głowa
przesunęła się nieco na lewo, by kątem oka uchwycić mężczyznę stojącego w
drzwiach. „Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Może powinnaś jeszcze odpocząć i
porozmawiać z nim dopiero rano?”
Ton głosu Stephen’a był wyraźnie
zmartwiony. Były neurochirurg czujnie przeszywał wzrokiem drobną sylwetkę
Elizabeth, popijającą rozgrzewającą herbatę z miodem, dopatrując się w niej
jakiegokolwiek zwątpienia we własną decyzję, ale jedyne co dostrzegał to
zdenerwowanie nieudolnie maskowane uporem. Mogła lękać się rozmowy z Thomasem,
ale na zamierzała z niej zrezygnować.
„Podjęłam już decyzję i nie
zamierzam od niej uciekać.” – powiedziała poważnie i upiła łyk herbaty.
Przyjemna woń hibiskusa łaskotała jej nozdrza. „Mam tylko jedną prośbę.” –
odwróciła się, by spojrzeć mistykowi w oczy. „Nie zostawiaj mnie z nim samą. Nie
boję się, że to mnie coś może się stać, ale nie chcę stracić kontroli.
Widziałeś co zrobiłam, co mogę zrobić. Thomas będzie próbował mnie złamać,
wyprowadzić z równowagi, być może chcę, abym użyła tej mocy jeszcze raz. Tylko
ty jesteś w stanie mnie zatrzymać Stephen.”
Czarnoksiężnik skinął lekko
głową.
„Właściwie to chciałem cię
prosić o to samo.” – wyznał zaskoczony szczerością. „Nie chcę zostawiać się z
nim samej, bo będzie chciał cię skrzywdzić, a ja nie zamierzam do tego dopuścić
po raz kolejny.”
„Och…” – kasztanowłosa czarodziejka
zarumieniła się nieco, a na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech.
Odwróciła wzrok nie mogąc dłużej
utrzymać go na oczach Stephena i próbowała skupić się na czymś zupełnie innym. Padło
na łóżko, na którym pół godziny temu rozmawiali, a czarnoksiężnik obejmował jej
dłoń czule gładząc kciukiem wilgotną skórę. Przeszedł ją przyjemny dreszcz
wzdłuż kręgosłupa, w brzuchu załaskotał od środka, a temperatura jej ciała
skoczyła jeszcze bardziej do góry.
Odchrząknęła głośno, aby
przerwać gęstą od emocji ciszę i odgonić grzeszne myśli, bo musiała skupić się
na rozmowie z Thomasem, a nie potencjalnym romansie ze Stephenem, odłożyła
kubek z nieco chłodniejszą herbata na stolik nocny i podeszła do mistyka.
On również próbował ukryć
uśmiech. Wyglądał ją nieśmiałe dziecko, które dostało pod choinkę upragniony
prezent i ukrywało przytłaczający nadmiar pozytywnych emocji. Po chwili oczyścił
gardło i odezwał się do Elizabeth:
„Zanim zabiorę cię do
przyjaciela, chcę jeszcze porozmawiać o wyjeździe.”
„O wyjeździe?” – powtórzyła
pytająco nie wiedząc o co mogło mu chodzić.
„Do Europy.” – wyjaśnił, a
Elizabeth skinęła porozumiewawczo głową. „Spotkałem się wcześniej z Wongiem,
aby poinformować go o twoim stanie i wyjawił mi waszą rozmowę i twoje domysły.”
„Niech zgadnę. Ty też uważasz,
że wyjazd do Europy jest dla mnie zagrożeniem?” – spytała.
„Nie.” – odpowiedział czym
bardzo ją zaskoczył. „Uważam, że to całkiem niezły pomysł. Jest duże
prawdopodobieństwo, że w kryjówce twojego ojca znajdziemy to czego szukamy.
Tłumaczenia.” – Elizabeth uśmiechnęła się z wdzięcznością i objęła mocno
Stephena za szyję. „Mam tylko jeden drobny warunek, który nie podlega
negocjacją. Chcę lecieć tam z tobą.”
„Powinieneś spakować ciepłe
skarpety Mistrzu.” – powiedziała nie przestając się uśmiechać. „Lecimy do
Szwajcarii.”
* * *
Siedem miesięcy wcześniej:
Przemieszczanie się z małym dzieckiem na rękach w tak gęstym i
spanikowanym tłumie, było nie lada wyzwaniem dla drobnej kobiety. Każdy krok na
schodach musiał być stawiany z ostrożnością, trzeba było uważać na pobudzonych
ludzi szukających drogi ucieczki przed niebezpieczeństwem, które Elizabeth i
jej córka wyczuły i doświadczyły w niewielkim stopniu, ukrywając się w pokoju
na piętrze.
Miały szczęście, że pokój na gorącej planecie, na którą przybyli dwa
dni temu, zwolnił się tuż przed ich przyjściem i mieścił się bardzo blisko
wyjścia w razie nieproszonych gości, na których spodziewali się natknąć.
Elizabeth od dłuższego czasu wyczuwała istotne zmiany w szeregach
czarodziejów na Ziemi. Dzieliła się tymi wieściami z mężem, prowadzącym od
jakiegoś czasu własne, odrębne śledztwo. Często opuszczał Elizabeth i Christine
na kilka godzin, po upewnieniu się, że są bezpieczne, aby skontaktować się ze
swoimi Źródłami. Kasztanowłosa czarodziejka nigdy nie poznałam imion tych ludzi
bądź istot, z którymi jej mąż wchodził w układy, ale dokuczał jej fakt, że
James często po tych spotkaniach był bardzo niespokojny, zdarzało się, że nawet
agresywny, a ona nie była w stanie poprawić jego samopoczucia. Gdzie był w tej
chwili? Czy sygnały jakie mu wysłała były niewystarczające, aby przybył im z
pomocą? A może zdążyli go pojmać?
Ktoś z uciekających ludzi pchnął Elizabeth na ścianę. Kasztanowłosa
kobieta zdołała przytulić do siebie córkę i odwrócić się w taki sposób, aby to
ona wylądowała na chropowatej strukturze ulegając wszelkim skaleczeniom.
Pchnięcie było na tyle silne, że głowa Elizabeth boleśnie odbiła się od ściany,
a na skroni i policzku pojawiły się krwawe otarcia. Kiedy zaś stanęła na nogach
cały świat wokół niej zaczął nieprzyjemnie wirować, a na twarzy jej córki
pojawił się wyraźny grymas zakłopotania.
„Mamusiu.” – dziecięce dłonie Christine, martwiącej się o stan matki,
dotknęły czarodziejkę w miejscu zadrapania. „Ten pan zrobił ci krzywdę.”
Elizabeth uśmiechnęła się do Christine najczulej jak potrafiła,
naciągnęła na jej główkę kaptur ciemnobrązowego płaszcza i odsunęła jej rączki
od swojej twarzy.
„To tylko malutkie zadrapanie, Wiewióreczko. Nawet nie zauważysz jak
szybko się zagoi.” – skinęła głową w stronę dziewczynki próbując utrzymać
kłamliwy uśmiech i położyła dłoń na jej plecach, przysuwając ją jeszcze bliżej
piersi, chcąc chronić przed każdym zagrożeniem.
Rozgorączkowany wzrok czarodziejki prześledził korytarz, w którym
znajdowała się z córką. Przez uderzenie wydawało jej się, że straciła na moment
orientację, a droga do drzwi, którą jeszcze chwilę temu szła, zmieniła swój
kierunek. Ku jej zdziwieniu drzwi znajdowały się na wprost niej i miała do
przebycia tylko kilkanaście kroków, by znaleźć się na zewnątrz i poszukać męża.
Nie czekała dłużej, ruszyła do wyjścia, przeciskając się ostro przez rozemocjonowany
tłum. Pozostawanie dłużej w tym miejscu nie było wskazane nie tylko ze względu
na Łowców, którzy ją szukali i mogli tu wtargnąć w każdej chwili, ale także ze
względu na roztrzęsionych tubylców próbujących w panice ratować własne życie
przed niebezpieczeństwem.
„Czy tata już na nas czeka?” – cichutki głosik pięciolatki zagrzmiał
pod brodą Elizabeth.
„Tak kochanie. Tata jest już na zewnątrz i na pewno bardzo się martwi,
że tak długo nas nie ma.”
Jamesa nie było na zewnątrz, ani przed hotelem, ani kawałek dalej.
Krzyki i płacz mieszkańców Lyrnyxu dobiegały z każdej strony. Ludzie byli
przerażeni niszczycielską siłą nieznanych Łowców jaka ich nawiedziła, próbowali
ratować swój dobytek, bliskich, a nawet przypadkowych nieznajomych, uciekając w
stronę statków kosmicznych, które miały ich wywieź z dala od centrum walk.
Z oddali słychać było nadchodzące zagrożenie, a magiczne wibrację były
na tyle silne, że nie pozostawiały w Elizabeth wątpliwości jakiego pochodzenia
była moc używana przez tych barbarzyńców. Czarna Magia. Magia Mrocznego Wymiaru
pustoszyła tą życzliwą planetę z jej winy. Elizabeth nigdy nie powinna się tu
znaleźć.
Wysokie wieżowce były pochłonięte przez niszczycielski ogień.
Pojedyncze fragmenty budynków co jakiś czas odrywały się od nich i spadały
prosto na ziemię z ogromnym hukiem, miażdżąc uciekających w popłochu
mieszkańców i odcinając drogi ucieczki.
„Tu jest bardzo głośno mamusiu. Bolą mnie uszy.”
„Wiem kochanie.” – powiedziała Elizabeth odrywając się od
przerażającego obrazu przed jej oczami.
Wszystko wokół niej wyglądało jak najgorszy koszmar, piekło w
najczystszej postaci, a ona mogła myśleć tylko o tym jak przerażone krzyki
mieszkańców rozdzierają jej serce na małe kawałeczki i zostaną w głowię jej
córki jeszcze bardzo długi czas.
„Dlaczego ci wszyscy ludzie płaczą?” – spytała Christine zakrywając
sobie uszy małymi rączkami.
„Ktoś zrobił im wielką krzywdę.” – odparła jej matka płaczliwym głosem.
„Czy nam też ten ktoś zrobi krzywdę?”
Żołądek Elizabeth opadł w dół, a akwamarynowe oczy nagle wypełniły się
łzami. Grudka tworząca się w gardle nie pozwoliła odpowiedzieć na kolejne pytanie
córki. Z każdej strony dochodził do niej smród spalonego ciała i włosów. Jej włosy
lepiły się do czoła od upalnej atmosfery planety, które dodatkowo potęgował
palący się na ulicach ogień. Jak miała powiedzieć córce prawdę? Jej dziecko nie
powinno dorastać w taki sposób. Nigdy nie powinna słyszeć krzyków umierających
ludzi.
„Nie Wiewióreczko.” – kłamstwo było w tej chwili najlepszym
rozwiązaniem, szczególnie dla pięcioletniego dziecka. Sama czuła się z nim
lepiej. „Ten ktoś nie zrobi nam krzywdy, bo tatuś zadba o nasze bezpieczeństwo.
Schowaj się w moim płaszczu i nie wychylaj głowy, dobrze? Tata na pewno za
chwilę tu będzie.”
Ostatnie słowa czarodziejki nie okazały się wcale kłamstwem.
Rzeczywiście kilka minut później Elizabeth spotkała męża w towarzystwie Tommy’ego
oraz swojego starego, ziemskiego przyjaciela Barona Mordo. Wyglądali nie wiele
lepiej niż tubylcy. Nadpalone ubrania rozerwane w kilku miejscach, osmalone
twarze i resztki zakrzepłej krwi. Tommy miał rozcięty łuk brwiowy i wargę, a
także, prawdopodobnie porządnie złamany nos. Jej mąż, James był w nieco lepszym
stanie, bo oprócz zadrapań nie dopatrzyła się większych obrażeń. Mordo wyglądał
całkiem normalnie, zbyt normalnie na panujące tu warunki.
„Mordo?!” – wykrzyknęła podekscytowana, a zarazem zaskoczona tym
spotkaniem. „Czy ja właśnie śnię?”
„Nie, nie śnisz. To naprawdę ja Elizabeth.” – odpowiedział czarnoskóry
mężczyzna uśmiechając się kwaśno w stronę starej przyjaciółki i przyjrzał się
podejrzliwie zawiniętemu pakunkowi na jej rękach, z którego wystawały
kasztanowłose pukle włosów.
James podszedł do żony trzymającej w ramionach ich córkę i odchylił
rąbek materiału płaszcza Elizabeth, którym była przykryta dziewczynka, aby móc
się z nią przywitać. Przestraszona całą
sytuacją pięciolatka, widząc ojca niemal wyskoczyła z ramion matki chcąc się z
nim przywitać.
„Tatusiu.”- zapiszczała radośnie wyciągając obie ręce do przodu.
James pochylił się i złożył na jej główce długi całus, a ręce dziewczynki
owinęły się wokół szyi ojca. Rodzinnej scenie z zainteresowaniem przyglądał się
zdezorientowany całą sytuacją Mordo, a przenikliwe spojrzenie Elizabeth
lustrowało sylwetkę mężczyzny próbując odczytać jego intencję. Nie wiedziała co
myśleć o nagłym pojawieniu się po tylu latach, ale cieszyło ją, że mieli niespodziewanego
sojusznika w toczącej się walce.
„Spotkaliśmy Mordo, gdy dałaś mi sygnał ostrzegawczy.” – głos męża
ściągnął Elizabeth na ziemię. Spojrzała mu w twarz w poszukiwaniu obrażeń, ale
jedyne co znalazła to wyraźny smutek i strach o własna rodzinę. „Nie było nas
tak długo, bo staraliśmy się przedrzeć w waszą stronę. Atakują całe miasto i
wiedzą, gdzie cię znaleźć. Tym razem nie odpuszczą.” – Elizabeth znalazła
potwierdzenie w słowach męża.
„Wiele ulic jest zablokowanych przez zniszczone budynki. Niemal
wszędzie rozprzestrzenia się ogień, a ludzie nie panują nad sobą i w panice
taranują innych, słabszych.” – powiedział Tommy.
Był wyraźnie wstrząśnięty całą sytuacją, lecz nie dawał po sobie tego
poznać.
„James mówiłam ci, coś wydarzyło się na Ziemi. Jestem tego pewna. Nie
mogli mnie znaleźć, a teraz znają każdą moją lokalizację. Czy to nie wydaje ci
się dziwne?”- Elizabeth spojrzała na męża poważnym wzrokiem. „Uciekamy już pół
roku, a oni znają każdy nasz krok. Nie jesteśmy w stanie zagrzać miejsca dłużej
niż kilka dni. Ile to jeszcze potrwa? Mamy dziecko. Christine jest w
niebezpieczeństwie. Może powinnam…”
„Nie.” – warknął przez zęby James przerywając żonie w połowię zdania.
„Nie pozwolę, aby stała ci się krzywda. Obiecałem ci to i dotrzymam słowa.”
„A pozwolisz, by nasze dziecko dorastało w takich warunkach?” –
zapytała kąśliwie.
„Przestańcie się kłócić. Mamy mało czasu, a Abby nie będzie wiecznie na
nas czekać. Już i tak złoi mi tyłek za to, że tak długo nas nie ma.” – Tommy
podszedł do przyjaciół i wskazał głową na dziewczynkę obejmującą dwójkę
rodziców. „Ona nie powinna tego słyszeć.” – jego głos był zdecydowanie cichszy,
gdy przyglądał się obojgu.
„Wiem jak się stąd wydostać.” – powiedział nagle Mordo, trzymając swój
wzrok na kasztanowych włosach pięcioletniej dziewczynki. Cała trójka przeniosła
wzrok na czarnoskórego czarodzieja. Zamilkli w oczekiwaniu na wyjaśnienie.
„Znam drogę do statku Abby, ale musimy się pośpieszyć zanim tutaj dotrą. Mamy
mało czasu, który i tak już zmarnowaliśmy na bezczynne sterczenie w miejscu.”
„Powinniśmy się rozdzielić.” – zaproponował James, nie spuszczając oczu
ze starego przyjaciela jego żony.
On też miał pewne wątpliwości, co do niezwykłego pojawienia się Mordo,
ale jeśli ten człowiek miał zapewnić bezpieczeństwo jego rodzinie był skłonny
powierzyć mu córkę i żonę w nadziei, że i tym razem uda im się opuścić tą
planetę.
„Co? Teraz, kiedy cię znalazłam?” – akwamarynowe oczy czarodziejki
rozszerzyły się. „Straciłeś rozum?”
„James ma rację.” – Tommy zgodził się z przyjacielem, a James
podziękował mu za ten gest.
„Elizabeth.” – James ujął twarz żony w obie dłonie i opuścił swoje
czoło na jej. „Będziemy z Thomasem tuż za wami i dopilnujemy, abyście ty i
Christine dotarły do Abby całe i bezpieczne. Mordo się wami zaopiekuje,
polecimy na Nyks starym sposobem i tam zastanowimy się, co dalej. Być może
będziemy musieli odwiedzić Ziemię i dowiedzieć się co tam się wydarzyło, ale
teraz musisz być silna i mi zaufać. Błagam cię, zrób to dla mnie. Dla mnie i
dla naszej córki.”
To było istne szaleństwo. Zawsze trzymali się razem. Niezależnie od
sytuacji James był przy niej i ich dziecku, a tym razem mieliby tak po prostu
się rozdzielić? Ten pomysł wydawał jej się irracjonalny, a poparcie Tommy’ego
wzmocniło jej przekonanie do tego stopnia, że miała ochotę przywalić mężczyźnie
w twarz. Gdyby coś stało się Jamesowi, nigdy w życiu by sobie tego nie
wybaczyła. Gdyby wypadkowi uległ Tommy, Abby rozniosłaby pół statku z nerwów i
wściekłości, że nie było jej przy nim, kiedy najbardziej tego potrzebował.
Elizabeth zacisnęła mocno powieki i wzięła dwa głębokie wdechy,
starając się uspokoić. Nie mogła od razu zakładać najgorszy scenariusz, a
decyzja i tak została już podjęta. Nie miała innego wyjścia jak przytaknąć
słowom męża i oddalić się stąd z córką w asyście Mordo.
„Dobrze” – zgodziła się i pokiwała nieznacznie głową, powstrzymując
formujące się w oczach łzy. „Rozdzielmy się, ale macie być zaraz za nami. Mamy
was widzieć.”
„Tatusiu zostań.” – zagruchała pięciolatka wpatrując się w ojca
wielkimi, okrągłymi oczami. Akwamarynowe tęczówki były czystym odbiciem jej
matki.
James uśmiechnął się szeroko i wziął córkę w ramiona.
„Hej Wiewióreczko.” – dziecko objęło ojca najsilniej jak potrafiło.
„Tatuś nie może z wami iść, ale zobacz…” – James wskazał córce stojącego kilka
kroków dalej Mordo, a Christine posłusznie spojrzała we wskazaną stronę. „…to
jest wujek Mordo i razem z mamą zabierze cię do statku cioci Abby, dobrze? Będziesz
z nimi bezpieczna, a nim tylko się obejrzysz, tatuś będzie z tobą i pobawimy
się w chowanego. Pamiętasz jaki ciocia Abby ma duży statek, prawda? Jest tam
mnóstwo miejsca żeby się ukryć.”
Dziewczynka skinęła ochoczo głową i ponownie spojrzała na ojca.
„Obiecujesz?” – zapytała niepewnie błądząc wzrokiem po jego twarzy, jakby
próbowała znaleźć potwierdzenie.
„Obiecuje.” – zgodził się. „ A teraz idź do mamy i bądź grzeczna.”
„Kocham cię tatusiu.”
„Ja też cię kocham moja mała Wiewióreczko.” – James ucałował główkę
córeczki raz jeszcze, a następnie objął dłoń swojej żony, wpatrując się głęboko
w jej akwamarynowe oczy. „Zawsze będziesz moją wybraną.” – wyszeptał czule i
uchwycił jej usta w krótkim pocałunku.
„Nie waż się ginąć.” – Elizabeth ścisnęła dłoń męża najmocniej jak
potrafiła, a gdy nadszedł właściwy moment puściła ją i odeszła z córeczką na
rękach w stronę Mordo.
„Zadbaj o moją żonę, czarownico.” – krzyknął Tommy, gdy oddalali się w
stronę statku Abby.
„Zadbaj o mojego męża, złodzieju.„ – odkrzyknęła pozwalając sobie na
ostatni obrót w stronę James’a i Thomas’a.
* * *
„Gdy wróciłem na statek Abby już
nie żyła.” – powiedział intruz do siedzącej naprzeciwko niego Elizabeth.
Czarodziejka była wstrząśnięta
tym, co usłyszała z ust byłego przyjaciela. Doskonale pamiętała chwilę, kiedy
odnalazła męża w towarzystwie dwóch przyjaciół, a właściwie przyjaciela i
wroga. Wtedy ostatni raz widziała go
żywego. O ile obecność Tommy'ego wcale jej nie zdziwiła, bo mężczyźni byli
przyjaciółmi od dzieciństwa i pomagali sobie w każdej nawet najgorszej sytuacji
bez wyjścia, to niespodziewana wizyta Mordo na Lyrnyxie była nieco zaskakująca
w zaistniałych okolicznościach.
Tamtego dnia miała przeczucie,
aby zapytać starego przyjaciela o powód jego wizyty na planecie, na której się
ukrywali, ale raz w życiu stwierdziła, że nie należy wypytywać ludzi o ich
motywację niesienia pomocy. Zaufała mu, bo potrzebowała pomocy. Powierzyła mu
córkę w nadziei, że ten uratuje jej życie podczas, gdy ona opuściła statek
postanawiając szukać męża i przyjaciela w konającym mieście, bo ich długa
nieobecność coraz bardziej ją niepokoiła.
„I dlaczego uważasz, że to
właśnie ja ją zabiłam? – zapytała, wpatrując się prosto w oczy byłego
przyjaciela jej męża. „Zapominasz, że Abby była nie tylko twoją żoną, ale i
moją przyjaciółką Tommy.” – warknęła ostrzej niż zamierzał. „Była mi bliska.
Sprowadziła na świat moją córkę i kochała jak własne dziecko. Nigdy nie
przyłożyłabym ręki do jej śmierci. Nigdy.”
„Kłamiesz.” – zawarczał groźnie,
poruszając swoim ciałem na krześle. „Zawsze potrafiłaś dobrze manipulować
ludźmi, wiedźmo. Jedną z twoich ofiar był nawet twój mąż. Omamiłaś go tymi
swoimi pięknymi oczkami, gdy tylko się spotkaliście.”
Tommy był pełen jadu i
nienawiści, która biła z jego oczu. Elizabeth drżała pod jego spojrzeniem
starając się nie dać po sobie tego poznać. Było niesamowicie ciężko patrzeć na
starego przyjaciela w ten sposób. Wrak jakim się stał przez wstręt do Elizabeth
był nie do zniesienia. Chciała ukoić jego ból po stracie Abby, ale nie miała
pojęcia jak się do tego zabrać. Sama wciąż, mimo tych siedmiu miesięcy, nadal
tęskniła za James’em, a każde wspomnienie było dla Elizabeth niezwykle bolesnym
przeżyciem.
„Już pierwszego dnia nie mógł
oderwać od ciebie wzroku.” – kontynuował wściekle. „W kółko powtarzał, że nigdy nie spotkał
takiej kobiety i zrobi wszystko, abyś stała się jego żona. Pamiętasz jaki był
staroświecki? Ostatni dobry w tej pieprzonej puszce Pandory. To przez ciebie
stracił życie. On i moja żona. Jesteś zwykłą, kłamliwą wiedźmą, która zrobi
wszystko, aby stać się ofiarą.” – syknął nie odrywając zgorzkniałego wzroku od
Elizabeth.
Z kąta pokoju dobiegło ich
chrząknięcie Stephena, który przysłuchiwał się całej rozmowie od dziesięciu
minut. Czarnoksiężnik obiecał jej spotkanie z byłym przyjacielem stawiając
jeden warunek – miał być obecny przy całej
ich rozmowie bez wyjątków. Elizabeth nie miała nic do ukrycia, nie przed nim. Zgodziła
się na postawiony warunek w nadziei, że rozmowa przebiegnie spokojnie, a ona
uzyska odpowiedzi na pytania, które pozostawały bez odpowiedzi.
„No proszę.” – Tommy roześmiał
się drwiąco. „Szybko znalazłaś sobie pocieszenie po Jamesie. Kolejny kozioł
ofiarny, który będzie cię chronił do czasu, aż twoje czarne serce znów odczuje
głód świeżej krwi. Ty musisz zabijać. Odziedziczyłaś to po matce czy po ojcu?
Które z nich było bardziej podobne do ciebie, suko?”
Stephen wyłonił się z ciemnego
kąta, wypełniony po brzegi chęcią przyłożenia mężczyźnie w twarz i skierował
się w stronę Tommy’ego. Nie był nawet w połowię drogi, gdy drobna sylwetka
Elizabeth podniosła się z krzesła, które z hukiem rąbnęło o ziemię i zatrzymała
czarnoksiężnika kładąc mu ręce na piersi. Zamarł posłusznie w miejscu, jednak
nie od razu zwrócił swój wzrok na zatrzymującą go przyjaciółkę. Był skupiony na intruzie
śmiejącym się mu prosto w twarz.
„Stephen.” – wyszeptała
łagodnie. „Nie warto. On cierpi.”
„Radzę ci uważniej dobierać
słowa.” – warknął przez zaciśnięte zęby wskazując na mężczyznę palcem, a po
chwili poczuł jak czoło Elizabeth, podobnie jak dłonie, opada na jego klatkę
piersiową.
Przysunął kasztanowłosą kobietę
bliżej siebie próbując dać jej nikłe poczucie bezpieczeństwa. Obiecał jej, że
przy niej będzie.
Tommy zamilkł uśmiechając się
ironicznie i pokiwał głową na boki. Zazdrość zakuła go w serce, gdy przyglądał
się tej dwójce przekonany, że stali się kimś więcej niż parą przyjaciół, tak
krótko po śmierci James’a.
W myślach mężczyzny prócz twarzy
przyjaciela, pojawił się również obraz jego zmarłej żony.
Kilka miesięcy od śmieci Abby nie
pamiętał jej melodyjnego śmiechu, nieśmiałego dotyku, którym uwielbiała go
obdarzać, gdy był sfrustrowany po długich wyprawach międzyplanetarnych i ciepłych,
radosnych oczu. Należąca do niej broszka w kształcie ważki, którą nosił na jej
cześć, przypiętą do piersi pod warstwą
materiału, musiała odczepić się podczas walki
z Wongiem, bo nie czuł charakterystycznego uwierania na piersi. Statek, którym
się od czasu do czasu poruszał, jej statek już nie roztaczał zapachu Abby, a kobieta
mianująca się nadal jej przyjaciółką zaprzeczała, że to ona przyłożyła rękę do
morderstwa jego żony i bez skrupułów tuliła się do innego mężczyzny w jego obecności,
gdy od śmierci jej męża minęło zaledwie kilka miesięcy.
Ze złości kopnął nogą w
wywrócone krzesełko, czym przyciągnął wzrok ziemskiego czarnoksiężnika i byłej
przyjaciółki. Złość krążyła w żyłach Tommy’ego podwyższając jego tętno i przyśpieszając oddech.
„Zajmę się tym.” – Elizabeth
mruknęła cicho do Stephena spoglądając mu prosto w oczy.
Mężczyzna przez chwilę oceniał
jej słowa, lustrując akwamarynowe tęczówki z poważnym wyrazem twarzy. Chciał
upewnić się, że jest bezpieczna. Za grosz nie ufał temu człowiekowi po tym jak
wtargnął do Sanktuarium i próbował odebrać życie Elizabeth i Wongowi. Może
kiedyś kasztanowłosa czarodziejka darzyła go przyjaźnią, mógł być nawet jej
bratem, ale dla niego był zwykłym wrogiem czyhającym na życie tej kobiety.
Z dnia na dzień Elizabeth i
Stephen pozwalali sobie na coraz większą intymność względem siebie. Było to tak
naturalne, jakby znali się całe lata, a nie zaledwie miesiąc, a czarnoksiężnik
coraz częściej wykorzystywał wszelkie niebezpieczne i przykre sytuację, by móc
dotknąć i poczuć gładką skórę Elizabeth, a także spojrzeć w jej hipnotyzujące,
niebieskie tęczówki.
Skinienie jego głowy było bardzo
niepewne, prawie niedostrzegalne, a zanim w ogóle je wykonał wpierw spojrzał na
spętanego mężczyznę. Opuszkami palców przejechał po brodzie i szyi czarodziejki
sprawdzając, czy rzeczywiście stoi tuż przed nim, tak jakby w każdej chwili
mogła rozpłynąć się w powietrzu i cofnął się kilka kroków w tył, w kąt, który
wcześniej zajmował.
Elizabeth z westchnieniem
wróciła na swoje miejsce, podnosząc krzesło z podłogi. Usiadła wygodnie
zakładając nogę na nogę i krzyżując ręce na piersi. Przez moment cisza w
pomieszczeniu była przerywana tylko ciężkimi oddechami Tommy’ego, a Elizabeth
zastanawiała się nad doborem słów. Kiedy jej wzrok opadł na przyjaciela, Tommy
wiedział, że zamierza kontynuować ich konwersacje.
„Nienawidzisz mnie za coś czego
nie zrobiłam i ufasz bezgranicznie osobie, której zupełnie nie znasz.” –
zaczęła spokojnie po namyśle. „Powiedz mi czym Mordo cię przekonał, że
uwierzyłeś mu w jego wersję wydarzeń na Lyrnyxie?”
„Dlaczego zakładasz, że
współpracuje z Mordo?” – zapytał uśmiechając się cynicznie.
„Czy to nie oczywiste? Nigdy nie
podzieliłam się z James’em informacją, gdzie dokładnie mieszczą się ziemskie
Sanktuaria. Gdyby James o nich wiedział to i ty, bo przecież byliście
przyjaciółmi. Był to jeden z warunków mojego paktu z Przedwieczną. Ona chroniła
mnie, a później również moją rodzinę, a ja miałam milczeć jak grób i nikomu nie
zdradzić położenia tych miejsc.” – przypomniała mu. „Pojawiasz się w Nowym
Yorku siedem miesięcy od jego śmierci.
Nagle wiesz, gdzie znajduję się Sanktuarium. Grozisz mojemu przyjacielowi, a mi
próbujesz odebrać życie i zakładasz, że uwierzę ci, że nie współpracujesz z
Mordo?”
„Coś w tym stylu.” – odparł lekceważąco.
„Wiesz co Tommy? Jesteś głupszy
niż podejrzewałam.” – zakpiła pochylając się do przodu i opierając ręce na
kolanach.
„Nie mam nic do stracenia. Mogę
robić i mówić, co mi się tylko podoba, a ty i tak zapłacisz za wszystkie
krzywdy jakie wyrządziłaś swoim istnieniem. Nie masz prawa do życia po tym, co
zrobiłaś.”
„Tylko jedna osoba wiedziała,
gdzie mogę się znajdować.” – czarodziejka zignorowała słowa przyjaciela,
chociaż do oczu cisnęły się łzy. „I tą osobą jest Mordo.”
„Mylisz się. Było wiele osób, które chciały
cię dopaść ze względu na dary jakie posiadasz. Mordo nie jest twoim jedynym
wrogiem.”
„Większość z nich już nie żyje,
a Mordo podzieli ich los za krzywdy, które wyrządził mojej rodzinie.”
Tommy roześmiał się.
„Elizabeth, nie masz pojęcia jak
ogromny jest wszechświat.” – powiedział Tommy i spojrzał w kierunku stojącego w
kącie Strange’a. „Wiesz, że twoja kobieta to zło wcielone?”
„Nie jestem jego kobietą.” – Elizabeth
jęknęła żałośnie wstając z krzesła i odchodząc kilka kroków od spętanego
intruza będącego niegdyś jej przyjacielem.
„Jej dusza jest przeklęta,
dokładnie tak samo jak przeklęty był jej ojciec i matka.” – Stephen zerknął w
stronę kasztanowłosej czarodziejki, która stała do niego odwrócona tyłem, drżąc
pod ciężarem słów mężczyzny.
To właśnie się działo. Thomas
próbował ją złamać i rozdrażnić po to, aby po raz kolejny użyła przed nim tej
dzikiej mocy.
Pokerowa twarz czarnoksiężnika
nie wyrażała żadnych emocji za to ciało już owszem. Starał się nie ujawnić
przed Thomasem niczego, co mogłoby wpłynąć na rozmowę między nim, a Elizabeth,
ale narastający niepokój o życie tej kobiety był zbyt silny, by mu się opierać.
Zdradzało go ciągłe i nieprzerwane obserwowanie czarodziejki, a także napięcie mięśni i gotowość do stanięcia
w jej obronie w razie ewentualnego ataku.
Tommy mógł nie być mistrzem w
ukrywaniu pewnych informacji, ale miał niesamowicie wprawne oko w dostrzeganiu
znaczących szczegółów danej sytuacji. Zachowanie czarnoksiężnika, którego
Elizabeth nazywała Stephenem, było bardzo podobne do zachowania jego
przyjaciela, gdy ten zadłużył się w czarodziejce. Różnica polegała na tym, że
James nie bronił się przed urokiem jaki roztaczała, a Stephen już owszem. Widać
było, że walczy z rozwijającym się uczuciem do Elizabeth, a w tym wypadku był
mądrzejszy niż James.
„Na razie to kontroluje, a
przynajmniej tak mi się wydawało, gdy tu przybyłem, a ona chciała mnie zabić na
tych schodach. Widziałeś jej oczy? Widziałeś co zrobiła z tymi meblami? Jest
jak diabeł, albo czarna dziura. Pożera wszystko na swojej drodze łącznie ze
swoja rodziną.” – kontynuował. „Potrafi przebić się przez wielopoziomowe
zaklęcie potężnych mistyków tylko potrzebuje do tego silnego impulsu. Jest jak
tykająca bomba z tą różnicą, że siła jaką posiada może zmieść większość
wszechświata. Masz pojęcie w co się pakujesz? Gościsz pod swoim dachem wroga,
nie ofiarę potrzebującą pomocy.”
„Masz rację.” – zgodził się były
neurochirurg. „Różnica polega na tym, że mój wróg jest spętany i zostanie
strącony do lochów, gdy przyjdzie na to czas.”
Thomas zamilkł mierząc się
wzrokiem ze Strang’em. Intruz był pod wrażeniem tego jak mocno czarnoksiężnik ufał Elizabeth i traktował jak
kogoś, kto wymagał opieki i pomocy podczas, gdy to ona była największym
zagrożeniem.
„Wiem, że nie chcesz mi
uwierzyć, ale to nie ja zabiłam twoją żonę Tommy.” – powiedziała spokojnie
Elizabeth odwracając się w stronę mężczyzn.
Nie płakała, zdołała powstrzymać
gromadzące się w oczach łzy, by nie okazywać słabości przed byłym przyjacielem.
Thomas znów roześmiał się cynicznie i pokręcił głowa z niedowierzeniem.
„Może i jestem przeklęta tak jak
mówisz. Może nie zasługuje na miłość i szczęście. Może nie jestem dobrym
człowiekiem i zabiłam wiele tych, którzy również próbowali mnie zabić, ale
pojmij w końcu Tommy, że nie miałam wpływu na swój los!” – krzyknęła doniośle
zbliżając się do spętanego intruza.
Sytuacja stawała się coraz
bardziej niebezpieczna.
„Nie pragnęłam ścieżki, na
której znajdę tylko śmierć i cierpienie, nie tylko moje, ale i moich przyjaciół
oraz ludzi, którzy dali mi schronienie. W twoich oczach nie muszę być ofiarą.
Nawet tego nie oczekuje, ale wiedz, że oddałabym własne życie, by uratować każdego
z nich, każde życie, które zgasło z mojej winny.”
Otaczająca czarodziejkę złość
sprawiła, że powietrze wewnątrz pomieszczenia zawibrowało od mistycznych
wyładowań, a pomiędzy palcami Elizabeth czuła lekkie iskierki magii. Strange
był przygotowany na taką ewentualność. Po tym co widział kilka godzin wcześniej
na schodach wiedział, że rozmowa między Elizabeth, a Thomasem będzie ciężka i
pełna negatywnej energii. Zresztą kasztanowłosa czarodziejka sama to zasugerowała,
a i tak długo wytrzymała w przeciętnym spokoju podczas, gdy on chciał przywalić
mężczyźnie już na samym początku.
Nie chciał jednak, by
nieprzyjemna rozmowa zamieniła się w coś gorszego, dlatego zamierzał ją
przerwać. Zwłaszcza, że intruz był mocno zaniepokojony.
„Liz.” – Elizabeth i Thomas
spojrzeli na czarnoksiężnika, gdy ten zawołał kobietę. „Powinniśmy już iść.”
Czarodziejka przytaknęła
skinieniem głowy i po raz ostatni zlustrowała byłego przyjaciela z góry.
„Powiedz mi tylko jedną rzecz.”
– głowa mężczyzny uniosła się do góry, aby zmierzyć przyjaciółkę zaintrygowanym
wzrokiem. „Dlaczego ty, a nie on?”
„Na początku Mordo nie wierzył,
że tu jesteś.” – zaczął. „Zdołałem zdobyć na to solidne dowody.”
„W jaki sposób?”
„Ktoś mi pomógł.”
„Kto?” – syknęła wściekle
chwytając jego twarz w dłoń i ściskając ją mocno.
„Przyjaciółka twojej matki.” –
odpowiedział niewyraźnie. „Thalia.”
* * *
Witajcie (;
Kolejny rozdział za mną, a akcja zaczyna nabierać właściwego tempa opowieści. Jak myślicie Tommy będzie tym złym czy jednak dobrym? (;
Mam nadzieję, że FF przypadł niektórym osobą do gustu. Będzie mi bardzo miło jak zostawicie po sobie jakiś ślad nawet ze słowami krytyki!
Pozdrawiam!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz