wtorek, 25 września 2018

Akwamarynowa Tajemnica - seria 01. epizod 06.




Nie zamierzała czekać na kolejny dzień, aby móc rozmówić się z Thomasem. Chciała jak najszybciej  poznać kierujące nim intencje, gdy podejmował decyzje o zabiciu jej, a także dowiedzieć się czy rzeczywiście był sojusznikiem Mordo.  
Domysły Elizabeth, które krążyły w jej głowię podczas kąpieli i rozmowy ze Stephenem, nie były żadnym solidnym potwierdzeniem ich współpracy. Potrzebowała jasny i konkretnych odpowiedzi, a nie zagadek przepełniających jej głowę, mieszających się od nadmiaru negatywnych emocji. Miała dość ciągłych niespodzianek. Potrzebowała punktu zaczepienia i odnośni dzięki, którym mogłaby w końcu podjąć racjonalne i przemyślane decyzje, takie jak wycieczka do Europy, które pozwoliłyby ułożyć efektowny plan zemsty na czarnoskórym czarodzieju. Mordo miał zapłacić za wyrządzone zło oraz odebranie życia jej rodziny, a także śmierć wszystkich istot, które wchłonęły jego nielogiczne działania na przestrzeni roku.
Elizabeth wciąż nie rozmawiała ze Stephenem na temat wyjazdu do Europy i odnalezienia kryjówki jej ojca. Na terenie dzisiejszej Szwajcarii w pięknym mieście o nazwie Genewa, położonym nad Jeziorem Genewskim i rzeką Rodan, mieściła się kryjówka jej ojca, a dokładniej jej dom rodzinny, w którym przyszła na świat Elizabeth i jej córka. Miejsce o było prawdziwym cudem na ziemi po brzegi wypełnionym pradawną magią.
Ojciec Elizabeth mieszkał nad Jeziorem Genewskim od dnia swoich narodzin, aż do czasu wygnania przez starszyznę. Nie porzucił jednak marzeń o powrocie do ukochanego plemienia. Pewnego dnia, gdy już wnuki jego przyjaciół i rówieśników pomarli, a nikt nie pamiętał historii wyklętego celta, los uśmiechnął się do mężczyzny i nakazał powrócić do potrzebującej wioski. Nowi osadnicy, kolejne pokolenia dzieci i wnuków oraz całkiem inna starszyzna, dowiedziawszy się o zdolnościach zielarskich celta, przyjęli go z miłością i radością oddając to co kiedyś należało do jego ojca. W zamian za ojcowiznę miał leczyć chorych, doglądać rannych i uśmierzać ból konającym. Mógł mieszkać w tym miejscu ile chciał, a jego wiecznie młody wygląd miał pozostać plemienną tajemnicą znaną tylko starszyźnie. Elizabeth miała nadzieję, że dom rodzinny, który przetrwał kilkaset lat, a zarazem najważniejsza kryjówka jej ojca wypełniona starymi artefaktami i pamiątkami, stał tam do dziś i nikt z miejscowych nie odważył się go zniszczyć.
„Czuję twoje zdenerwowanie już od progu.” – ciepły, męski głos oderwał Elizabeth od wspomnień, a jej głowa przesunęła się nieco na lewo, by kątem oka uchwycić mężczyznę stojącego w drzwiach. „Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Może powinnaś jeszcze odpocząć i porozmawiać z nim dopiero rano?”
Ton głosu Stephen’a był wyraźnie zmartwiony. Były neurochirurg czujnie przeszywał wzrokiem drobną sylwetkę Elizabeth, popijającą rozgrzewającą herbatę z miodem, dopatrując się w niej jakiegokolwiek zwątpienia we własną decyzję, ale jedyne co dostrzegał to zdenerwowanie nieudolnie maskowane uporem. Mogła lękać się rozmowy z Thomasem, ale na zamierzała z niej zrezygnować.
„Podjęłam już decyzję i nie zamierzam od niej uciekać.” – powiedziała poważnie i upiła łyk herbaty. Przyjemna woń hibiskusa łaskotała jej nozdrza. „Mam tylko jedną prośbę.” – odwróciła się, by spojrzeć mistykowi w oczy. „Nie zostawiaj mnie z nim samą. Nie boję się, że to mnie coś może się stać, ale nie chcę stracić kontroli. Widziałeś co zrobiłam, co mogę zrobić. Thomas będzie próbował mnie złamać, wyprowadzić z równowagi, być może chcę, abym użyła tej mocy jeszcze raz. Tylko ty jesteś w stanie mnie zatrzymać Stephen.”
Czarnoksiężnik skinął lekko głową.
„Właściwie to chciałem cię prosić o to samo.” – wyznał zaskoczony szczerością. „Nie chcę zostawiać się z nim samej, bo będzie chciał cię skrzywdzić, a ja nie zamierzam do tego dopuścić po raz kolejny.”
„Och…” – kasztanowłosa czarodziejka zarumieniła się nieco, a na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech.
Odwróciła wzrok nie mogąc dłużej utrzymać go na oczach Stephena i próbowała skupić się na czymś zupełnie innym. Padło na łóżko, na którym pół godziny temu rozmawiali, a czarnoksiężnik obejmował jej dłoń czule gładząc kciukiem wilgotną skórę. Przeszedł ją przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, w brzuchu załaskotał od środka, a temperatura jej ciała skoczyła jeszcze bardziej do góry.
Odchrząknęła głośno, aby przerwać gęstą od emocji ciszę i odgonić grzeszne myśli, bo musiała skupić się na rozmowie z Thomasem, a nie potencjalnym romansie ze Stephenem, odłożyła kubek z nieco chłodniejszą herbata na stolik nocny i podeszła do mistyka.
On również próbował ukryć uśmiech. Wyglądał ją nieśmiałe dziecko, które dostało pod choinkę upragniony prezent i ukrywało przytłaczający nadmiar pozytywnych emocji. Po chwili oczyścił gardło i odezwał się do Elizabeth:
„Zanim zabiorę cię do przyjaciela, chcę jeszcze porozmawiać o wyjeździe.”
„O wyjeździe?” – powtórzyła pytająco nie wiedząc o co mogło mu chodzić.
„Do Europy.” – wyjaśnił, a Elizabeth skinęła porozumiewawczo głową. „Spotkałem się wcześniej z Wongiem, aby poinformować go o twoim stanie i wyjawił mi waszą rozmowę i twoje domysły.”
„Niech zgadnę. Ty też uważasz, że wyjazd do Europy jest dla mnie zagrożeniem?” – spytała.
„Nie.” – odpowiedział czym bardzo ją zaskoczył. „Uważam, że to całkiem niezły pomysł. Jest duże prawdopodobieństwo, że w kryjówce twojego ojca znajdziemy to czego szukamy. Tłumaczenia.” – Elizabeth uśmiechnęła się z wdzięcznością i objęła mocno Stephena za szyję. „Mam tylko jeden drobny warunek, który nie podlega negocjacją. Chcę lecieć tam z tobą.”
„Powinieneś spakować ciepłe skarpety Mistrzu.” – powiedziała nie przestając się uśmiechać. „Lecimy do Szwajcarii.”

* * *

Siedem miesięcy wcześniej:
Przemieszczanie się z małym dzieckiem na rękach w tak gęstym i spanikowanym tłumie, było nie lada wyzwaniem dla drobnej kobiety. Każdy krok na schodach musiał być stawiany z ostrożnością, trzeba było uważać na pobudzonych ludzi szukających drogi ucieczki przed niebezpieczeństwem, które Elizabeth i jej córka wyczuły i doświadczyły w niewielkim stopniu, ukrywając się w pokoju na piętrze.
Miały szczęście, że pokój na gorącej planecie, na którą przybyli dwa dni temu, zwolnił się tuż przed ich przyjściem i mieścił się bardzo blisko wyjścia w razie nieproszonych gości, na których spodziewali się natknąć.
Elizabeth od dłuższego czasu wyczuwała istotne zmiany w szeregach czarodziejów na Ziemi. Dzieliła się tymi wieściami z mężem, prowadzącym od jakiegoś czasu własne, odrębne śledztwo. Często opuszczał Elizabeth i Christine na kilka godzin, po upewnieniu się, że są bezpieczne, aby skontaktować się ze swoimi Źródłami. Kasztanowłosa czarodziejka nigdy nie poznałam imion tych ludzi bądź istot, z którymi jej mąż wchodził w układy, ale dokuczał jej fakt, że James często po tych spotkaniach był bardzo niespokojny, zdarzało się, że nawet agresywny, a ona nie była w stanie poprawić jego samopoczucia. Gdzie był w tej chwili? Czy sygnały jakie mu wysłała były niewystarczające, aby przybył im z pomocą? A może zdążyli go pojmać?
Ktoś z uciekających ludzi pchnął Elizabeth na ścianę. Kasztanowłosa kobieta zdołała przytulić do siebie córkę i odwrócić się w taki sposób, aby to ona wylądowała na chropowatej strukturze ulegając wszelkim skaleczeniom. Pchnięcie było na tyle silne, że głowa Elizabeth boleśnie odbiła się od ściany, a na skroni i policzku pojawiły się krwawe otarcia. Kiedy zaś stanęła na nogach cały świat wokół niej zaczął nieprzyjemnie wirować, a na twarzy jej córki pojawił się wyraźny grymas zakłopotania.
„Mamusiu.” – dziecięce dłonie Christine, martwiącej się o stan matki, dotknęły czarodziejkę w miejscu zadrapania. „Ten pan zrobił ci krzywdę.”
Elizabeth uśmiechnęła się do Christine najczulej jak potrafiła, naciągnęła na jej główkę kaptur ciemnobrązowego płaszcza i odsunęła jej rączki od swojej twarzy.
„To tylko malutkie zadrapanie, Wiewióreczko. Nawet nie zauważysz jak szybko się zagoi.” – skinęła głową w stronę dziewczynki próbując utrzymać kłamliwy uśmiech i położyła dłoń na jej plecach, przysuwając ją jeszcze bliżej piersi, chcąc chronić przed każdym zagrożeniem.
Rozgorączkowany wzrok czarodziejki prześledził korytarz, w którym znajdowała się z córką. Przez uderzenie wydawało jej się, że straciła na moment orientację, a droga do drzwi, którą jeszcze chwilę temu szła, zmieniła swój kierunek. Ku jej zdziwieniu drzwi znajdowały się na wprost niej i miała do przebycia tylko kilkanaście kroków, by znaleźć się na zewnątrz i poszukać męża.
Nie czekała dłużej, ruszyła do wyjścia, przeciskając się ostro przez rozemocjonowany tłum. Pozostawanie dłużej w tym miejscu nie było wskazane nie tylko ze względu na Łowców, którzy ją szukali i mogli tu wtargnąć w każdej chwili, ale także ze względu na roztrzęsionych tubylców próbujących w panice ratować własne życie przed niebezpieczeństwem.
„Czy tata już na nas czeka?” – cichutki głosik pięciolatki zagrzmiał pod brodą Elizabeth.
„Tak kochanie. Tata jest już na zewnątrz i na pewno bardzo się martwi, że tak długo nas nie ma.”  
Jamesa nie było na zewnątrz, ani przed hotelem, ani kawałek dalej. Krzyki i płacz mieszkańców Lyrnyxu dobiegały z każdej strony. Ludzie byli przerażeni niszczycielską siłą nieznanych Łowców jaka ich nawiedziła, próbowali ratować swój dobytek, bliskich, a nawet przypadkowych nieznajomych, uciekając w stronę statków kosmicznych, które miały ich wywieź z dala od centrum walk.
Z oddali słychać było nadchodzące zagrożenie, a magiczne wibrację były na tyle silne, że nie pozostawiały w Elizabeth wątpliwości jakiego pochodzenia była moc używana przez tych barbarzyńców. Czarna Magia. Magia Mrocznego Wymiaru pustoszyła tą życzliwą planetę z jej winy. Elizabeth nigdy nie powinna się tu znaleźć.
Wysokie wieżowce były pochłonięte przez niszczycielski ogień. Pojedyncze fragmenty budynków co jakiś czas odrywały się od nich i spadały prosto na ziemię z ogromnym hukiem, miażdżąc uciekających w popłochu mieszkańców i odcinając drogi ucieczki.
„Tu jest bardzo głośno mamusiu. Bolą mnie uszy.”
„Wiem kochanie.” – powiedziała Elizabeth odrywając się od przerażającego obrazu przed jej oczami.
Wszystko wokół niej wyglądało jak najgorszy koszmar, piekło w najczystszej postaci, a ona mogła myśleć tylko o tym jak przerażone krzyki mieszkańców rozdzierają jej serce na małe kawałeczki i zostaną w głowię jej córki jeszcze bardzo długi czas.
„Dlaczego ci wszyscy ludzie płaczą?” – spytała Christine zakrywając sobie uszy małymi rączkami.
„Ktoś zrobił im wielką krzywdę.” – odparła jej matka płaczliwym głosem.
„Czy nam też ten ktoś zrobi krzywdę?”
Żołądek Elizabeth opadł w dół, a akwamarynowe oczy nagle wypełniły się łzami. Grudka tworząca się w gardle nie pozwoliła odpowiedzieć na kolejne pytanie córki. Z każdej strony dochodził do niej smród spalonego ciała i włosów. Jej włosy lepiły się do czoła od upalnej atmosfery planety, które dodatkowo potęgował palący się na ulicach ogień. Jak miała powiedzieć córce prawdę? Jej dziecko nie powinno dorastać w taki sposób. Nigdy nie powinna słyszeć krzyków umierających ludzi.
„Nie Wiewióreczko.” – kłamstwo było w tej chwili najlepszym rozwiązaniem, szczególnie dla pięcioletniego dziecka. Sama czuła się z nim lepiej. „Ten ktoś nie zrobi nam krzywdy, bo tatuś zadba o nasze bezpieczeństwo. Schowaj się w moim płaszczu i nie wychylaj głowy, dobrze? Tata na pewno za chwilę tu będzie.”
Ostatnie słowa czarodziejki nie okazały się wcale kłamstwem. Rzeczywiście kilka minut później Elizabeth spotkała męża w towarzystwie Tommy’ego oraz swojego starego, ziemskiego przyjaciela Barona Mordo. Wyglądali nie wiele lepiej niż tubylcy. Nadpalone ubrania rozerwane w kilku miejscach, osmalone twarze i resztki zakrzepłej krwi. Tommy miał rozcięty łuk brwiowy i wargę, a także, prawdopodobnie porządnie złamany nos. Jej mąż, James był w nieco lepszym stanie, bo oprócz zadrapań nie dopatrzyła się większych obrażeń. Mordo wyglądał całkiem normalnie, zbyt normalnie na panujące tu warunki.
„Mordo?!” – wykrzyknęła podekscytowana, a zarazem zaskoczona tym spotkaniem. „Czy ja właśnie śnię?”
„Nie, nie śnisz. To naprawdę ja Elizabeth.” – odpowiedział czarnoskóry mężczyzna uśmiechając się kwaśno w stronę starej przyjaciółki i przyjrzał się podejrzliwie zawiniętemu pakunkowi na jej rękach, z którego wystawały kasztanowłose pukle włosów.
James podszedł do żony trzymającej w ramionach ich córkę i odchylił rąbek materiału płaszcza Elizabeth, którym była przykryta dziewczynka, aby móc się  z nią przywitać. Przestraszona całą sytuacją pięciolatka, widząc ojca niemal wyskoczyła z ramion matki chcąc się z nim przywitać.
„Tatusiu.”- zapiszczała radośnie wyciągając obie ręce do przodu.
James pochylił się i złożył na jej główce długi całus, a ręce dziewczynki owinęły się wokół szyi ojca. Rodzinnej scenie z zainteresowaniem przyglądał się zdezorientowany całą sytuacją Mordo, a przenikliwe spojrzenie Elizabeth lustrowało sylwetkę mężczyzny próbując odczytać jego intencję. Nie wiedziała co myśleć o nagłym pojawieniu się po tylu latach, ale cieszyło ją, że mieli niespodziewanego sojusznika w toczącej się walce.
„Spotkaliśmy Mordo, gdy dałaś mi sygnał ostrzegawczy.” – głos męża ściągnął Elizabeth na ziemię. Spojrzała mu w twarz w poszukiwaniu obrażeń, ale jedyne co znalazła to wyraźny smutek i strach o własna rodzinę. „Nie było nas tak długo, bo staraliśmy się przedrzeć w waszą stronę. Atakują całe miasto i wiedzą, gdzie cię znaleźć. Tym razem nie odpuszczą.” – Elizabeth znalazła potwierdzenie w słowach męża.
„Wiele ulic jest zablokowanych przez zniszczone budynki. Niemal wszędzie rozprzestrzenia się ogień, a ludzie nie panują nad sobą i w panice taranują innych, słabszych.” – powiedział Tommy.
Był wyraźnie wstrząśnięty całą sytuacją, lecz nie dawał po sobie tego poznać.
„James mówiłam ci, coś wydarzyło się na Ziemi. Jestem tego pewna. Nie mogli mnie znaleźć, a teraz znają każdą moją lokalizację. Czy to nie wydaje ci się dziwne?”- Elizabeth spojrzała na męża poważnym wzrokiem. „Uciekamy już pół roku, a oni znają każdy nasz krok. Nie jesteśmy w stanie zagrzać miejsca dłużej niż kilka dni. Ile to jeszcze potrwa? Mamy dziecko. Christine jest w niebezpieczeństwie. Może powinnam…”
„Nie.” – warknął przez zęby James przerywając żonie w połowię zdania. „Nie pozwolę, aby stała ci się krzywda. Obiecałem ci to i dotrzymam słowa.”
„A pozwolisz, by nasze dziecko dorastało w takich warunkach?” – zapytała kąśliwie.
„Przestańcie się kłócić. Mamy mało czasu, a Abby nie będzie wiecznie na nas czekać. Już i tak złoi mi tyłek za to, że tak długo nas nie ma.” – Tommy podszedł do przyjaciół i wskazał głową na dziewczynkę obejmującą dwójkę rodziców. „Ona nie powinna tego słyszeć.” – jego głos był zdecydowanie cichszy, gdy przyglądał się obojgu.
„Wiem jak się stąd wydostać.” – powiedział nagle Mordo, trzymając swój wzrok na kasztanowych włosach pięcioletniej dziewczynki. Cała trójka przeniosła wzrok na czarnoskórego czarodzieja. Zamilkli w oczekiwaniu na wyjaśnienie. „Znam drogę do statku Abby, ale musimy się pośpieszyć zanim tutaj dotrą. Mamy mało czasu, który i tak już zmarnowaliśmy na bezczynne sterczenie w miejscu.”
„Powinniśmy się rozdzielić.” – zaproponował James, nie spuszczając oczu ze starego przyjaciela jego żony.
On też miał pewne wątpliwości, co do niezwykłego pojawienia się Mordo, ale jeśli ten człowiek miał zapewnić bezpieczeństwo jego rodzinie był skłonny powierzyć mu córkę i żonę w nadziei, że i tym razem uda im się opuścić tą planetę.
„Co? Teraz, kiedy cię znalazłam?” – akwamarynowe oczy czarodziejki rozszerzyły się. „Straciłeś rozum?”
„James ma rację.” – Tommy zgodził się z przyjacielem, a James podziękował mu za ten gest.
„Elizabeth.” – James ujął twarz żony w obie dłonie i opuścił swoje czoło na jej. „Będziemy z Thomasem tuż za wami i dopilnujemy, abyście ty i Christine dotarły do Abby całe i bezpieczne. Mordo się wami zaopiekuje, polecimy na Nyks starym sposobem i tam zastanowimy się, co dalej. Być może będziemy musieli odwiedzić Ziemię i dowiedzieć się co tam się wydarzyło, ale teraz musisz być silna i mi zaufać. Błagam cię, zrób to dla mnie. Dla mnie i dla naszej córki.”
To było istne szaleństwo. Zawsze trzymali się razem. Niezależnie od sytuacji James był przy niej i ich dziecku, a tym razem mieliby tak po prostu się rozdzielić? Ten pomysł wydawał jej się irracjonalny, a poparcie Tommy’ego wzmocniło jej przekonanie do tego stopnia, że miała ochotę przywalić mężczyźnie w twarz. Gdyby coś stało się Jamesowi, nigdy w życiu by sobie tego nie wybaczyła. Gdyby wypadkowi uległ Tommy, Abby rozniosłaby pół statku z nerwów i wściekłości, że nie było jej przy nim, kiedy najbardziej tego potrzebował.
Elizabeth zacisnęła mocno powieki i wzięła dwa głębokie wdechy, starając się uspokoić. Nie mogła od razu zakładać najgorszy scenariusz, a decyzja i tak została już podjęta. Nie miała innego wyjścia jak przytaknąć słowom męża i oddalić się stąd z córką w asyście Mordo.
„Dobrze” – zgodziła się i pokiwała nieznacznie głową, powstrzymując formujące się w oczach łzy. „Rozdzielmy się, ale macie być zaraz za nami. Mamy was widzieć.”
„Tatusiu zostań.” – zagruchała pięciolatka wpatrując się w ojca wielkimi, okrągłymi oczami. Akwamarynowe tęczówki były czystym odbiciem jej matki.
James uśmiechnął się szeroko i wziął córkę w ramiona.
„Hej Wiewióreczko.” – dziecko objęło ojca najsilniej jak potrafiło. „Tatuś nie może z wami iść, ale zobacz…” – James wskazał córce stojącego kilka kroków dalej Mordo, a Christine posłusznie spojrzała we wskazaną stronę. „…to jest wujek Mordo i razem z mamą zabierze cię do statku cioci Abby, dobrze? Będziesz z nimi bezpieczna, a nim tylko się obejrzysz, tatuś będzie z tobą i pobawimy się w chowanego. Pamiętasz jaki ciocia Abby ma duży statek, prawda? Jest tam mnóstwo miejsca żeby się ukryć.”
Dziewczynka skinęła ochoczo głową i ponownie spojrzała na ojca. „Obiecujesz?” – zapytała niepewnie błądząc wzrokiem po jego twarzy, jakby próbowała znaleźć potwierdzenie.
„Obiecuje.” – zgodził się. „ A teraz idź do mamy i bądź grzeczna.”
„Kocham cię tatusiu.”
„Ja też cię kocham moja mała Wiewióreczko.” – James ucałował główkę córeczki raz jeszcze, a następnie objął dłoń swojej żony, wpatrując się głęboko w jej akwamarynowe oczy. „Zawsze będziesz moją wybraną.” – wyszeptał czule i uchwycił jej usta w krótkim pocałunku.
„Nie waż się ginąć.” – Elizabeth ścisnęła dłoń męża najmocniej jak potrafiła, a gdy nadszedł właściwy moment puściła ją i odeszła z córeczką na rękach w stronę Mordo.
„Zadbaj o moją żonę, czarownico.” – krzyknął Tommy, gdy oddalali się w stronę statku Abby.
„Zadbaj o mojego męża, złodzieju.„ – odkrzyknęła pozwalając sobie na ostatni obrót w stronę James’a i Thomas’a.

* * *

„Gdy wróciłem na statek Abby już nie żyła.” – powiedział intruz do siedzącej naprzeciwko niego Elizabeth.
Czarodziejka była wstrząśnięta tym, co usłyszała z ust byłego przyjaciela. Doskonale pamiętała chwilę, kiedy odnalazła męża w towarzystwie dwóch przyjaciół, a właściwie przyjaciela i wroga. Wtedy  ostatni raz widziała go żywego. O ile obecność Tommy'ego wcale jej nie zdziwiła, bo mężczyźni byli przyjaciółmi od dzieciństwa i pomagali sobie w każdej nawet najgorszej sytuacji bez wyjścia, to niespodziewana wizyta Mordo na Lyrnyxie była nieco zaskakująca w zaistniałych okolicznościach.
Tamtego dnia miała przeczucie, aby zapytać starego przyjaciela o powód jego wizyty na planecie, na której się ukrywali, ale raz w życiu stwierdziła, że nie należy wypytywać ludzi o ich motywację niesienia pomocy. Zaufała mu, bo potrzebowała pomocy. Powierzyła mu córkę w nadziei, że ten uratuje jej życie podczas, gdy ona opuściła statek postanawiając szukać męża i przyjaciela w konającym mieście, bo ich długa nieobecność coraz bardziej ją niepokoiła.
„I dlaczego uważasz, że to właśnie ja ją zabiłam? – zapytała, wpatrując się prosto w oczy byłego przyjaciela jej męża. „Zapominasz, że Abby była nie tylko twoją żoną, ale i moją przyjaciółką Tommy.” – warknęła ostrzej niż zamierzał. „Była mi bliska. Sprowadziła na świat moją córkę i kochała jak własne dziecko. Nigdy nie przyłożyłabym ręki do jej śmierci. Nigdy.”
„Kłamiesz.” – zawarczał groźnie, poruszając swoim ciałem na krześle. „Zawsze potrafiłaś dobrze manipulować ludźmi, wiedźmo. Jedną z twoich ofiar był nawet twój mąż. Omamiłaś go tymi swoimi pięknymi oczkami, gdy tylko się spotkaliście.”
Tommy był pełen jadu i nienawiści, która biła z jego oczu. Elizabeth drżała pod jego spojrzeniem starając się nie dać po sobie tego poznać. Było niesamowicie ciężko patrzeć na starego przyjaciela w ten sposób. Wrak jakim się stał przez wstręt do Elizabeth był nie do zniesienia. Chciała ukoić jego ból po stracie Abby, ale nie miała pojęcia jak się do tego zabrać. Sama wciąż, mimo tych siedmiu miesięcy, nadal tęskniła za James’em, a każde wspomnienie było dla Elizabeth niezwykle bolesnym przeżyciem.
„Już pierwszego dnia nie mógł oderwać od ciebie wzroku.” – kontynuował wściekle.  „W kółko powtarzał, że nigdy nie spotkał takiej kobiety i zrobi wszystko, abyś stała się jego żona. Pamiętasz jaki był staroświecki? Ostatni dobry w tej pieprzonej puszce Pandory. To przez ciebie stracił życie. On i moja żona. Jesteś zwykłą, kłamliwą wiedźmą, która zrobi wszystko, aby stać się ofiarą.” – syknął nie odrywając zgorzkniałego wzroku od Elizabeth.
Z kąta pokoju dobiegło ich chrząknięcie Stephena, który przysłuchiwał się całej rozmowie od dziesięciu minut. Czarnoksiężnik obiecał jej spotkanie z byłym przyjacielem stawiając jeden warunek – miał  być obecny przy całej ich rozmowie bez wyjątków. Elizabeth nie miała nic do ukrycia, nie przed nim. Zgodziła się na postawiony warunek w nadziei, że rozmowa przebiegnie spokojnie, a ona uzyska odpowiedzi na pytania, które pozostawały bez odpowiedzi.
„No proszę.” – Tommy roześmiał się drwiąco. „Szybko znalazłaś sobie pocieszenie po Jamesie. Kolejny kozioł ofiarny, który będzie cię chronił do czasu, aż twoje czarne serce znów odczuje głód świeżej krwi. Ty musisz zabijać. Odziedziczyłaś to po matce czy po ojcu? Które z nich było bardziej podobne do ciebie, suko?”
Stephen wyłonił się z ciemnego kąta, wypełniony po brzegi chęcią przyłożenia mężczyźnie w twarz i skierował się w stronę Tommy’ego. Nie był nawet w połowię drogi, gdy drobna sylwetka Elizabeth podniosła się z krzesła, które z hukiem rąbnęło o ziemię i zatrzymała czarnoksiężnika kładąc mu ręce na piersi. Zamarł posłusznie w miejscu, jednak nie od razu zwrócił swój wzrok na zatrzymującą go  przyjaciółkę. Był skupiony na intruzie śmiejącym się mu prosto w twarz.
„Stephen.” – wyszeptała łagodnie. „Nie warto. On cierpi.”
„Radzę ci uważniej dobierać słowa.” – warknął przez zaciśnięte zęby wskazując na mężczyznę palcem, a po chwili poczuł jak czoło Elizabeth, podobnie jak dłonie, opada na jego klatkę piersiową.
Przysunął kasztanowłosą kobietę bliżej siebie próbując dać jej nikłe poczucie bezpieczeństwa. Obiecał jej, że przy niej będzie.
Tommy zamilkł uśmiechając się ironicznie i pokiwał głową na boki. Zazdrość zakuła go w serce, gdy przyglądał się tej dwójce przekonany, że stali się kimś więcej niż parą przyjaciół, tak krótko po śmierci James’a.
W myślach mężczyzny prócz twarzy przyjaciela, pojawił się również obraz jego zmarłej żony.
Kilka miesięcy od śmieci Abby nie pamiętał jej melodyjnego śmiechu, nieśmiałego dotyku, którym uwielbiała go obdarzać, gdy był sfrustrowany po długich wyprawach międzyplanetarnych i ciepłych, radosnych oczu. Należąca do niej broszka w kształcie ważki, którą nosił na jej cześć, przypiętą do  piersi pod warstwą materiału,  musiała odczepić się podczas walki z Wongiem, bo nie czuł charakterystycznego uwierania na piersi. Statek, którym się od czasu do czasu poruszał, jej statek już nie roztaczał zapachu Abby, a kobieta mianująca się nadal jej przyjaciółką zaprzeczała, że to ona przyłożyła rękę do morderstwa jego żony i bez skrupułów tuliła się do innego mężczyzny w jego obecności, gdy od śmierci jej męża minęło zaledwie kilka miesięcy.
Ze złości kopnął nogą w wywrócone krzesełko, czym przyciągnął wzrok ziemskiego czarnoksiężnika i byłej przyjaciółki. Złość krążyła w żyłach Tommy’ego podwyższając jego  tętno i przyśpieszając oddech.
„Zajmę się tym.” – Elizabeth mruknęła cicho do Stephena spoglądając mu prosto w oczy.
Mężczyzna przez chwilę oceniał jej słowa, lustrując akwamarynowe tęczówki z poważnym wyrazem twarzy. Chciał upewnić się, że jest bezpieczna. Za grosz nie ufał temu człowiekowi po tym jak wtargnął do Sanktuarium i próbował odebrać życie Elizabeth i Wongowi. Może kiedyś kasztanowłosa czarodziejka darzyła go przyjaźnią, mógł być nawet jej bratem, ale dla niego był zwykłym wrogiem czyhającym na życie tej kobiety.
Z dnia na dzień Elizabeth i Stephen pozwalali sobie na coraz większą intymność względem siebie. Było to tak naturalne, jakby znali się całe lata, a nie zaledwie miesiąc, a czarnoksiężnik coraz częściej wykorzystywał wszelkie niebezpieczne i przykre sytuację, by móc dotknąć i poczuć gładką skórę Elizabeth, a także spojrzeć w jej hipnotyzujące, niebieskie tęczówki.
Skinienie jego głowy było bardzo niepewne, prawie niedostrzegalne, a zanim w ogóle je wykonał wpierw spojrzał na spętanego mężczyznę. Opuszkami palców przejechał po brodzie i szyi czarodziejki sprawdzając, czy rzeczywiście stoi tuż przed nim, tak jakby w każdej chwili mogła rozpłynąć się w powietrzu i cofnął się kilka kroków w tył, w kąt, który wcześniej zajmował.
Elizabeth z westchnieniem wróciła na swoje miejsce, podnosząc krzesło z podłogi. Usiadła wygodnie zakładając nogę na nogę i krzyżując ręce na piersi. Przez moment cisza w pomieszczeniu była przerywana tylko ciężkimi oddechami Tommy’ego, a Elizabeth zastanawiała się nad doborem słów. Kiedy jej wzrok opadł na przyjaciela, Tommy wiedział, że zamierza kontynuować ich konwersacje.
„Nienawidzisz mnie za coś czego nie zrobiłam i ufasz bezgranicznie osobie, której zupełnie nie znasz.” – zaczęła spokojnie po namyśle. „Powiedz mi czym Mordo cię przekonał, że uwierzyłeś mu w jego wersję wydarzeń na Lyrnyxie?”
„Dlaczego zakładasz, że współpracuje z Mordo?” – zapytał uśmiechając się cynicznie.
„Czy to nie oczywiste? Nigdy nie podzieliłam się z James’em informacją, gdzie dokładnie mieszczą się ziemskie Sanktuaria. Gdyby James o nich wiedział to i ty, bo przecież byliście przyjaciółmi. Był to jeden z warunków mojego paktu z Przedwieczną. Ona chroniła mnie, a później również moją rodzinę, a ja miałam milczeć jak grób i nikomu nie zdradzić położenia tych miejsc.” – przypomniała mu. „Pojawiasz się w Nowym Yorku siedem miesięcy od jego  śmierci. Nagle wiesz, gdzie znajduję się Sanktuarium. Grozisz mojemu przyjacielowi, a mi próbujesz odebrać życie i zakładasz, że uwierzę ci, że nie współpracujesz z Mordo?”
„Coś w tym stylu.” – odparł lekceważąco.
„Wiesz co Tommy? Jesteś głupszy niż podejrzewałam.” – zakpiła pochylając się do przodu i opierając ręce na kolanach.
„Nie mam nic do stracenia. Mogę robić i mówić, co mi się tylko podoba, a ty i tak zapłacisz za wszystkie krzywdy jakie wyrządziłaś swoim istnieniem. Nie masz prawa do życia po tym, co zrobiłaś.”
„Tylko jedna osoba wiedziała, gdzie mogę się znajdować.” – czarodziejka zignorowała słowa przyjaciela, chociaż do oczu cisnęły się łzy. „I tą osobą jest Mordo.”
 „Mylisz się. Było wiele osób, które chciały cię dopaść ze względu na dary jakie posiadasz. Mordo nie jest twoim jedynym wrogiem.”
„Większość z nich już nie żyje, a Mordo podzieli ich los za krzywdy, które wyrządził mojej rodzinie.”
Tommy roześmiał się.
„Elizabeth, nie masz pojęcia jak ogromny jest wszechświat.” – powiedział Tommy i spojrzał w kierunku stojącego w kącie Strange’a. „Wiesz, że twoja kobieta to zło wcielone?”
„Nie jestem jego kobietą.” – Elizabeth jęknęła żałośnie wstając z krzesła i odchodząc kilka kroków od spętanego intruza będącego niegdyś jej przyjacielem.
„Jej dusza jest przeklęta, dokładnie tak samo jak przeklęty był jej ojciec i matka.” – Stephen zerknął w stronę kasztanowłosej czarodziejki, która stała do niego odwrócona tyłem, drżąc pod ciężarem słów mężczyzny.
To właśnie się działo. Thomas próbował ją złamać i rozdrażnić po to, aby po raz kolejny użyła przed nim tej dzikiej mocy.
Pokerowa twarz czarnoksiężnika nie wyrażała żadnych emocji za to ciało już owszem. Starał się nie ujawnić przed Thomasem niczego, co mogłoby wpłynąć na rozmowę między nim, a Elizabeth, ale narastający niepokój o życie tej kobiety był zbyt silny, by mu się opierać. Zdradzało go ciągłe i nieprzerwane obserwowanie czarodziejki, a  także napięcie mięśni i gotowość do stanięcia w jej obronie w razie ewentualnego ataku.
Tommy mógł nie być mistrzem w ukrywaniu pewnych informacji, ale miał niesamowicie wprawne oko w dostrzeganiu znaczących szczegółów danej sytuacji. Zachowanie czarnoksiężnika, którego Elizabeth nazywała Stephenem, było bardzo podobne do zachowania jego przyjaciela, gdy ten zadłużył się w czarodziejce. Różnica polegała na tym, że James nie bronił się przed urokiem jaki roztaczała, a Stephen już owszem. Widać było, że walczy z rozwijającym się uczuciem do Elizabeth, a w tym wypadku był mądrzejszy niż James.
„Na razie to kontroluje, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdy tu przybyłem, a ona chciała mnie zabić na tych schodach. Widziałeś jej oczy? Widziałeś co zrobiła z tymi meblami? Jest jak diabeł, albo czarna dziura. Pożera wszystko na swojej drodze łącznie ze swoja rodziną.” – kontynuował. „Potrafi przebić się przez wielopoziomowe zaklęcie potężnych mistyków tylko potrzebuje do tego silnego impulsu. Jest jak tykająca bomba z tą różnicą, że siła jaką posiada może zmieść większość wszechświata. Masz pojęcie w co się pakujesz? Gościsz pod swoim dachem wroga, nie ofiarę potrzebującą pomocy.”
„Masz rację.” – zgodził się były neurochirurg. „Różnica polega na tym, że mój wróg jest spętany i zostanie strącony do lochów, gdy przyjdzie na to czas.”
Thomas zamilkł mierząc się wzrokiem ze Strang’em. Intruz był pod wrażeniem tego jak mocno  czarnoksiężnik ufał Elizabeth i traktował jak kogoś, kto wymagał opieki i pomocy podczas, gdy to ona była największym zagrożeniem.
„Wiem, że nie chcesz mi uwierzyć, ale to nie ja zabiłam twoją żonę Tommy.” – powiedziała spokojnie Elizabeth odwracając się w stronę mężczyzn.
Nie płakała, zdołała powstrzymać gromadzące się w oczach łzy, by nie okazywać słabości przed byłym przyjacielem. Thomas znów roześmiał się cynicznie i pokręcił głowa z niedowierzeniem.
„Może i jestem przeklęta tak jak mówisz. Może nie zasługuje na miłość i szczęście. Może nie jestem dobrym człowiekiem i zabiłam wiele tych, którzy również próbowali mnie zabić, ale pojmij w końcu Tommy, że nie miałam wpływu na swój los!” – krzyknęła doniośle zbliżając się do spętanego intruza.
Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna.
„Nie pragnęłam ścieżki, na której znajdę tylko śmierć i cierpienie, nie tylko moje, ale i moich przyjaciół oraz ludzi, którzy dali mi schronienie. W twoich oczach nie muszę być ofiarą. Nawet tego nie oczekuje, ale wiedz, że oddałabym własne życie, by uratować każdego z nich, każde życie, które zgasło z mojej winny.”
Otaczająca czarodziejkę złość sprawiła, że powietrze wewnątrz pomieszczenia zawibrowało od mistycznych wyładowań, a pomiędzy palcami Elizabeth czuła lekkie iskierki magii. Strange był przygotowany na taką ewentualność. Po tym co widział kilka godzin wcześniej na schodach wiedział, że rozmowa między Elizabeth, a Thomasem będzie ciężka i pełna negatywnej energii. Zresztą kasztanowłosa czarodziejka sama to zasugerowała, a i tak długo wytrzymała w przeciętnym spokoju podczas, gdy on chciał przywalić mężczyźnie już na samym początku.
Nie chciał jednak, by nieprzyjemna rozmowa zamieniła się w coś gorszego, dlatego zamierzał ją przerwać. Zwłaszcza, że intruz był mocno zaniepokojony.
„Liz.” – Elizabeth i Thomas spojrzeli na czarnoksiężnika, gdy ten zawołał kobietę. „Powinniśmy już iść.”
Czarodziejka przytaknęła skinieniem głowy i po raz ostatni zlustrowała byłego przyjaciela z góry.
„Powiedz mi tylko jedną rzecz.” – głowa mężczyzny uniosła się do góry, aby zmierzyć przyjaciółkę zaintrygowanym wzrokiem. „Dlaczego ty, a nie on?”
„Na początku Mordo nie wierzył, że tu jesteś.” – zaczął. „Zdołałem zdobyć na to solidne dowody.”
„W jaki sposób?”
„Ktoś mi pomógł.”
„Kto?” – syknęła wściekle chwytając jego twarz w dłoń i ściskając ją mocno.
„Przyjaciółka twojej matki.” – odpowiedział niewyraźnie. „Thalia.”

* * *
Witajcie (;
Kolejny rozdział za mną, a akcja zaczyna nabierać właściwego tempa opowieści. Jak myślicie Tommy będzie tym złym czy jednak dobrym? (;
Mam nadzieję, że FF przypadł niektórym osobą do gustu. Będzie mi bardzo miło jak zostawicie po sobie jakiś ślad nawet ze słowami krytyki! 
Pozdrawiam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz