W dzień planowanego lotu do
Szwajcarii, czas dłużył się Elizabeth jak nigdy. Sekundy mijały jak minut,
minuty zamieniały się w godziny, a godziny były podobne do pamiętnych dni, w
które wraz z James’em i córką, ukrywali się przed wrogami. Doprowadzało ją to
do szaleństwa, a serce wypełnione po brzegi niepokojem i strachem, odbijało się
od żeber czarodziejki z niebywałą prędkością. Czas nigdy nie był jej
sprzymierzeńcem, mimo iż w jakimś stopniu mogła go kontrolować.
„Denerwujesz się.” - stwierdził
Stephen, obserwując ją znad czytanej książki.
„Aż tak to widać?” - spytała
uśmiechając się w jego stronę nerwowo.
Mistyk opuścił książkę na kolana
i rzucił kasztanowłosej czarodziejce cierpkie spojrzenie. Na końcu języka
krążyła mu niemiła, pełna sarkazmu odpowiedź. Gdyby Elizabeth była Wongiem,
słowa czarnoksiężnika już dawno wydostałyby się na zewnątrz, doprowadzając
bibliotekarza do irytacji. W najlepszym wypadku skończyłoby się szybką i
błyskotliwą odpowiedzią ze strony mężczyzny w najgorszym – kłótnią. Elizabeth
jednak nie była przyjacielem Strange’a. Wystarczyło, że jego oczy spotkały się
z akwamarynowymi tęczówkami, tej pełnej tajemnic kobiety, aby uległ jej
wdziękom.
„Spójrz w to miejsce.” – pochylił się opierając łokcie na kolanie i wskazał
palcem na podłogę w korytarzu. „Od jakiś dwóch, trzech godzin przemierzyłaś ten
kawałek sanktuarium miej więcej z dobre czterysta osiemdziesiąt pięć razy. Jak
tak dalej pójdzie będziemy musieli wymienić podłogę, bo wytrzesz ją na wiór.„
„Liczyłeś każde moje przejście,
jednocześnie czytając tą grubą cegłę?” – Elizabeth zachichotała nieco mniej
nerwowo.
„Mam podzielna uwagę.” – odparł
puszczając do niej oczko. Serce czarodziejki zabiło nieco szybciej w przyjazny
sposób, gdy szare oczy mistyka spotkały się z jej własnymi. „Lepiej powiedz mi,
co właściwie cię dręczy, hm?”
„Po prostu chcę żeby wszystko
przebiegło zgodnie z planem.” – westchnęła, wzruszając ramionami. „Jedziemy na
lotnisko, miejsce pełne podróżujących, kto wie może i wrogów, a ja nie
przepadam za tak wielkimi przestrzeniami z całą gromadą obcych mi osób. Czeka
nas odprawa. Jeżeli wszystko przebiegnie bez komplikacji, lecimy najpierw do
Madrytu, a później do Genewy, a na końcu musimy się dostać do domu mojego ojca.
Mam dziwne wrażenie, że w między czasie coś może się wydarzyć.”
„A ja wręcz przeciwnie Lisbeth.”
– powiedział przekonany Strange i podszedł do kasztanowłosej kobiety. „Tym
razem nie zamierzam spuścić cię z oczu, tak jak zrobiłem to dwa dni temu.
Pamiętaj, że masz przy sobie Mistrza Sztuk Magicznych, który nie pozwoli, by
spadł ci włos z głowy. No, jest jeszcze twoja nowa przyjaciółka.”
„Peleryna Lewitacji.”-
powiedziała.
Objął jej ramiona rękami i
pomasował energicznie sprawiając, że w kontakcie skóry z materiałem jej swetra
wytworzyło się przyjemne ciepło. Elizabeth w końcu uśmiechnęła się, bardziej do
siebie niż do stojącego przed nią, wyższego mężczyzny, ale był to jeden z tych
uśmiechów, na które Stephen uwielbiał patrzeć. Szczery, pełen miłości i
przekonania, że się z nim zgadza. Podsunął palec wskazujący pod jej brodę i
uniósł ją lekko do góry, aby móc zachować w pamięci piękno jej śmiejących się
ust i akwamarynowe tęczówki. Dostrzegł to co chciał i zapisał ten obraz na
później, ale było coś jeszcze, co nie dawało jej spokoju. Sposób w jaki na
niego patrzyła, coś pomiędzy śmiechem, a lękiem, zaciekawił go.
„Z nami jesteś bezpieczna.
Obiecuje ci to.” – Lisbeth skinęła głową. Nie była przekonana do słów Stephena.
Ze składaniem obietnic też miała złe doświadczenia. „Co to jest?” – spytał raz
jeszcze, robiąc groźną minę.
„Będziesz się śmiał.”
„Ja?” – czarnoksiężnik
zaskoczony uniósł brwi do góry. „Nie ośmieliłbym się.”
„Dawno nie latałam samolotem.
Właściwie odkąd skończyłam szesnaście lat i… boje się nim lecieć teraz. Ta
wielka maszyna mnie przeraża.”
„Och.”
Stephen Strange nie mógł
powstrzymać ogarniającego go rozbawienia.
Nie trudno było sobie wyobrazić, że reakcją mistyka na słowa towarzyszki
był niekontrolowany śmiech. Za to
czarodziejka oburzyła się i uderzyła go w czubek głowy, krzycząc:
„Ty kłamco! Wiedziałam! O nie.
To był ostatni raz. Jeszcze będziesz błagał, abym coś ci opowiedziała.
Zapomnij!” – Elizabeth również rozbawiona całą sytuacją, nie przestawała
okładać mistyka pięściami.
Stephen bronił się przed ciosami
drobnej kobiety, zasłaniając się rękami i nie przestając się śmiać. Elizabeth i
tak nie mogła zrobić mu krzywdy. Jej sylwetka była tak drobnych rozmiarów, że
nie zdołałby go nawet pchnąć z odpowiednią siłą, aby się wywrócił. Wciąż
zastanawiał się jak ta kobieta, przez tyle lat, przetrwała i zdołała uciec wszystkim, którzy chcieli jej
mocy na wyłączność w dodatku chroniąc swoich bliskich przed niebezpieczeństwem.
„Hej, hej. Już spokojnie.” –
Strange ogłosił kapitulacje. „Nie musisz
się niczego obawiać. Będziemy tam razem, a ta wielka maszyna nie ma z nami
szans.”
„Jesteś okropny Stephen!”
„Tak, ktoś mi to już kiedyś
mówił. Nawet więcej niż raz. „
Stephen pstryknął Elizabeth w
nos i przyciągnął do siebie przytulając ją mocno. Uderzył ją jego
charakterystyczny zapach – drzewo sandałowe, mieszanka przypraw i miodu. Chciała
pozostać w tych ramionach tak długo jak się dało, ale Wong, po raz kolejny,
przeszkodził im w tej intymnej chwili. Spojrzenie jakie bibliotekarz rzucił
Mistrzowi Sztuk Magicznych i które od razu wyłapała Elizabeth, w tamtej chwili
mogło zabijać. Wong za nic w świecie, nie wiedzieć czemu, nie popierał
rozwijającej się między mistykami relacji. Nie wyglądało to już jak braterska
ochrona, a coś znacznie więcej.
Kasztanowłosa czarodziejka
westchnęła i odsunęła się od Stephena ze smutkiem wymalowanym na twarzy
zmierzając do kuchni, w której były bilety na samolot i walizka. Uśmiech, który
towarzyszył mistykowi w relacjach z kobietą, również nagle przepadł, gdy ciepło
jej drobnego ciała nagle się ulotniło.
„Przeszkodziłem wam w czymś, że
masz taką minę, Strange?” – ton głosu Wonga mówił o tym, że jest wyraźnie
zdenerwowany. „Taksówka czeka przed sanktuarium, a wy urządzacie tu sobie
jakieś nastoletnie zabawy.”
„Wong, wyluzuj trochę, co?”
Bibliotekarz podszedł do
przyjaciela, wściekle tupiąc butami o podłogę sanktuarium.
„Mówiłem ci żebyś się nie
angażował.” – warknął oschle. „Rozumiem, ze jest młodą, atrakcyjną i tajemniczą
kobietą. Szczególnie dla ciebie. Nie myśl, że nie wiem, że takie lubisz, ale
Strange, zrozum to nie jest kobieta dla ciebie.”
„Och, naprawdę? Pozwól, że sami
zdecydujemy kto jest dla nas odpowiedni.”
Elizabeth dotarła do walczących
na spojrzenia, Wonga i Strang’e. Ani przez moment nie rzuciła oczu na zdenerwowanego bibliotekarza. Pragnęła
opuścić mury sanktuarium, które poniekąd stały się jej kolejnym więzieniem.
„Idziemy?”
„Idziemy.
„Opiekuj się nią Strange.” – rzucił
na koniec Wong, mierząc mistyka złowrogim spojrzeniem, gdy razem z Elizabeth
ruszyli do wyjścia z sanktuarium. „Jest dla mnie ważna.”
„Nie tylko dla ciebie.” –
mruknął pod nosem czarodziej.
* * *
Odprawę przeszli bez kłopotów.
Lot był zaplanowany na dziewiętnastą trzydzieści siedem. Pozostało im jeszcze
półtorej godziny. Stephen zostawił Elizabeth na kilka minut w samotności na
ławce możliwie jak najdalej odsuniętej od biegających podróżnych. Chciał
sprawić jej małą przyjemność i kupić ulubioną
kawę, możliwie jak najbardziej zbliżoną do tej, którą przygotowywali sobie
nawzajem w domu. Cały czas starał się mieć ja na oku.
„Musi być dla pana bardzo ważna.”
– powiedziała ciemnowłosa kobieta obsługująca go w lotniskowej kawiarni.
„Przepraszam? Chyba nie dosłyszałem.”
– odparł i uśmiechnął się niezręcznie do baristki.
„Mówiłam, że ta kobieta musi być
dla pana naprawdę ważna, skoro nie może pan spuścić z niej wzroku.” – wskazała
głową w stronę czekającej Elizabeth. „Jesteście małżeństwem? Och, proszę mi
wybaczyć moją wścibskość. Kilka minut wcześniej widziałam państwa przy
bramkach, teraz przyszedł pan tutaj i ciągle spogląda w kierunku tej pani. To
bardzo urocze. Przypomina mi to mojego brata z bratową. Byli wspaniałym
małżeństwem.”
„Byli?” – powtórzył zaciekawiony
Stephen, nie wiedząc co odpowiedzieć na wcześniejsze pytanie kobiety.
Wprawdzie bilety na lot do
Genewy były kupione na wspólne nazwisko, co mogło w prosty sposób zmylić potencjalnych
szpiegów Mordo. Elizabeth była przewrażliwiona na tym punkcie. Uważała, że
Mordo był tak zdeterminowany, aby ją dopaść, że mógł wykorzystywać do tego zwykłych
ludzi. Informatorów. Wolała dmuchać na zimne. Czarodziejka, przynajmniej na
razie, nie chciała zdradzać jak udało jej się tak szybko załatwić lewe dowody
potwierdzające ich tożsamość z biletów. Strange był cierpliwy. Czekał na wygodny
moment, w którym Elizabeth otworzy się przed nim.
„Nie żyją.” – odpowiedziała baristka
ze skrzywioną miną i postawiła przed czarodziejem kubki z gorącymi napojami. „Proszę
bardzo, zamówienie gotowe. Specjalność naszych kawiarni. Życzę smacznego i
udanego lotu.”
„Dziękuje bardzo.” – Stephen zabrał
kubki z lady i już miał odejść, ale odwrócił się do obsługującej kobiety. „Bardzo
mi przykro z powodu śmierci bliskich.”
„Niech pan zadba o towarzyszkę,
bo ma pan przy sobie prawdziwy diament.”
Stephen uśmiechnął się
wdzięcznie do kobiety i odszedł w kierunku Elizabeth, rozważając nad słowami
uroczej baristki.
„Proszę bardzo. Kawa dla ciebie
raz i dla mnie również.” – czarodziej usiadł obok kasztanowłosej towarzyszki i
podał jej kubek z gorącą kawą.
„Dziękuje. Mmm, pachnie prawię
jak twoje arcydzieło.” – podziękowała, unosząc kąciki ust do góry, gdy aromat
czarnego napoju zakręcił się w jej nozdrzach.
„Wiesz komu dziękować. Ta młoda
baristka zdecydowanie umie parzyć kawę. Zmarnuje się na tym lotnisku, a ktoś
taki przydałby się bliżej nas. Powinna poszukać czegoś lepszego.”
„Zgadzam się.” – Elizabeth założyła
nogę na nogę, odłożyła napój na miejsce między nią, a Stephenem, zrobione
specjalnie, aby służyło za prowizoryczny stolik na kawę i zaczęła. „Nie ma zbyt
wielu klientów w tej kawiarni, a długo cię nie było. O czym rozmawialiście?”
„Nic szczególnego. Powiedziała,
że przypominamy jej brata z bratową. I tu możesz zacząć się cieszyć, bo twoja
przykrywka działa. Jak ty do cholery to zrobiłaś?”
„Nigdy nie mówiłam ci, że w
dzieciństwie byłam grzeczną dziewczynką.” – czarodziejka uśmiechnęła się
łobuzersko w stronę mistyka.
Wyglądała bardzo ponętnie.
Roztaczała wokół siebie dziwny rodzaj magii, której Stephen nie doświadczył z
żadną inna kobietą. Była wyjątkowa, a Strange, bez dwóch zdań był nią zafascynowany.
Słowa baristki odbijały się głośnym echem w głowie mistyka.
„Sprawiałam wiele kłopotów Przedwiecznej.
Jako nastolatka sporo się buntowałam. Koncerty, złe towarzystwo, nieodpowiedni
przyjaciele, alkohol. Mieszanka wybuchowa, a jeśli dodamy do tego zdolności to
mamy niezły Sajgon.
„Zgadzam się.”
„W pewnym momencie, ucieczki z
Kamar-Taj były niemal codziennością. Potrzebowałam przestrzeni, której tam mi
brakowało.” – czarodziejka upiła łyk gorącej
kawy. Kofeina zaczynała już na nią działać. „Nie zrozum mnie źle
Stephen. Przedwieczna była dla mnie jak druga matka. Swoją ledwo pamiętałam. Kochałam
ją i nadal kocham z całego serca, ale wymagała ode mnie zbyt wiele jak dla
dziewczynki, która straciła obydwoje rodziców. W tamtych latach ciężko było
skupić się na nauce.” – dodała gorzko.
„Nie zamierzam obwiniać cię za
twoje młodzieńcze decyzje. Sam nie byłem niewiniątkiem.” – Strange zaśmiał się,
a Elizabeth zawtórowała mu. „Śmieć rodziców zawsze jest ciosem. Ty widziałaś
jak ich mordowano. Od dziecka jesteś na czyimś celowniku. Wieczne zdrady też
nie są najlepszym drogowskazem do podejmowania właściwych decyzji. Myślę, że
ona też nie miała ci tego za złe.”
„Cieszę się, że cię spotkałam
Stephenie Strange’u, Mistrzu Sztuk Magicznych.” – wyznała Elizabeth zerkając
zalotnie w oczy mistyka. „Jestem wdzięczna za każdą chwilę spędzoną w twoim
towarzystwie.”
Strange odłożył na bok kawę,
pochylił się nieco nad ich prowizorycznym stolikiem, wyciągnął dłoń w kierunku
twarzy Elizabeth i ujął delikatnie jej policzek, głaszcząc delikatnie
porcelanową skórę kasztanowłosej czarodziejki. Ciąg blizn, które zdobiły palce
czarnoksiężnika, dało się wyczuć pod skórą. Dłonie byłego neurochirurga były
unikatowe i w ten sposób, łatwe do zapamiętania. Elizabeth wiedziała, że te
dłonie będzie pamiętać do końca życia.
„Cieszę się, że tamtego dnia
pojawiłaś się w moim sanktuarium Elizabeth.” – ogarnął pojedynczy kosmyk
kasztanowych włosów za ucho czarodziejki. „Okoliczności nie były zbyt właściwe
na pierwsze spotkanie, ale wprowadziłaś w moje życie więcej dobrego niż każda
bliska mi osoba. Tchnęłaś we mnie nadzieje i światło, którego nie chcę się
pozbyć.”
„Być może kiedyś będziesz
musiał.” – szepnęła, poddając się przyjemnej pieszczocie jego dłoni. „Gdy
przyjdą po mnie nie zamierzam już uciekać. Chcę stanąć twarzą w twarz z moim
przeznaczeniem.”
„W takim razie, gdy nadejdzie
czas, będę stać u twego boku.” – uśmiechnął się do niej spoglądając raz jeszcze
w te wielkie, akwamarynowe oczy i opuścił swoją rękę, kładąc ją sobie na
kolanie.
Zerknął na zegarek podarowany mu
przez Christine, aby sprawdzić godzinę. Mieli jeszcze trochę czasu do wylotu.
„Powiesz mi raz jeszcze o co
chodziło z Thomasem? Wasze tajne spotkanie w jego celi. Nie popieram tego co
zrobiłaś, ale w jakiś sposób rozumiem cię. Chciałbym tylko wiedzieć, czy to
naprawdę było jedyne wyjście?”
„Przy tobie się wahał lub
trzymało go to coś, co podał mu Mordo.” – Elizabeth spojrzała przed siebie. „Cały
czas zastanawiam się co to za substancja. Myślałam o truciźnie, ale to było
głupie, bo zabiłaby go od razu.”
„Chyba, że ma powolne działanie,
które można kontrolować, a przy okazji nieźle działa na jego umysł. Omamił go i
przekonał, że to ty zdradziłaś.”
„Mordo nie ma powodów, aby
zabijać Thomasa. Przynajmniej nie teraz. Tommy jest jednym z najlepszych
Nawigatorów jakich poznałam w swoim życiu. W jego wieku to prawdziwy wyczyn.
Mało, który Nawigator jest tak potężny na początku swojego szkolenia.” –
paznokcie czarodziejki stukały rytmicznie w papierowy kubek. „Poza tym, gdy to faktycznie
była trucizna, postępowałaby. Tommy nigdy nie powiedziałby mi tego wszystkiego.
Kontrola Mordo nad przyjacielem mojego męża spada. Musi być coś innego.
Myślisz, że Wong to znajdzie?”
Stephen zerknął na Elizabeth i
skinął twierdząco głową.
„Jest upierdliwy i zrzędliwy,
ale także bystry i uparty. Jeżeli ktoś miałby to odkryć to tylko on.” –
powiedział poważnie.
„Obyś miał racje.” - mruknęła nieprzekonana i spojrzała na
Strange’a. „Stephen nie jestem głupia i ty też. Wiem, że domyślasz się z kim
spotkamy się w domu mojego ojca. Zastanawia mnie tylko jak na to wpadłeś.”
„Kiedy po raz pierwszy
rozmawialiśmy z twoim przyjacielem i wspomniał o tej całej Thali, wybiegłaś z celi
jak oparzona.” – zaczął, nie odrywając od niej wzroku. „Wiem jak silne mogą być
emocję i stare wspomnienia. Później powiedziałaś, że nie straciłaś sojuszników
na ziemi, że wiesz kto cię chroni. Od razu pomyślałem o tej kobiecie, ale z
drugiej strony coś mi nie pasowało. Miałaby cię chronić, a później nasłać na
ciebie Thomasa?” – pokręcił głową. „To nie miało sensu. W końcu dotarło do
mnie, że jeśli ta kobieta faktycznie cię chroni to skierowanie Thomasa do
Nowego Yorku było celowym zagraniem z jej strony. Przeraża mnie to co mówię,
ale doa wiedziała, że jesteś tutaj, a także to, że uda nam się go schwytać.
Największe pytanie, z którym się teraz mierze to jak potężna jest ta kobieta?”
„Bardzo. Nawet nie masz pojęcia
jak bardzo.” – odpowiedziała na jego pytanie i wypiła resztkę letniej kawy.
„Wydaje mi się, że powinniśmy
się zbierać do wylotu. Chodź.” – Stephen podał dłoń swojej towarzyszce, a ona
ujęła ją czym prędzej. „I pamiętaj. Ta maszyna nie ma ze mną szans.”
Elizabeth zaśmiała się
dźwięcznie, odrzucając głowę w tył.
* * *
Pierwszy lot okazał się nieco
nerwowy, ale tylko na początku. Towarzyszący Elizabeth lęk przed lataniem
samolotami, szybko został stłamszony przez Stephena, który cały start i początek
lotu trzymał czarodziejkę za rękę dodając jej otuchy. Polecił jej również, aby
na czas startu zamknęła oczy i pomyślała o czymś przyjemniejszym. Wyobraziła
sobie dom w Genewie, do którego zmierzali. Ostatni raz widziała go, gdy na
świat przyszła jej córeczka. Zapamiętała ten dzień jako jeden z
najpiękniejszych w jej życiu, chociaż przy porodzie było sporo komplikacji.
Tak, to zdecydowanie było dobre wspomnienie, aby oderwać się od ryków silnika
startującego samolotu. Kilka minut po tym jak światła rozświetlonego Nowego Yorku
znikły jej z pola widzenia, oparła głowę o ramię Stephena, podkurczyła nogi i
zasnęła.
Spała do czasu pierwszych
turbulencji. Poderwała się gwałtownie, gdy samolot zaczął się znacznie trząść i
spojrzała na mężczyznę obok siebie. Stephen uśmiechnął się do niej przyjaźnie, przyciągnął
do siebie i ucałował czubek głowy.
„Spokojnie, Lisbeth. Nic się nie
dzieję.” – wyszeptał ze schowanym nosem we włosach mistyczki. „To wszystko jest
chwilowe. Zaraz minie.”
Czarodziejka kiwnęła nerwowo
głową i ścisnęła mocno jego wolną dłoń. Stephen głaskał ją po głowię, wdychając
zapach kasztanowłosej kobiety i słuchając jej nerwowego oddechu. Jakiś czas
potem turbulencje ustały, a Elizabeth wróciła znów do snu.
W ostatnim czasie, nowym,
ulubionym zajęciem nowojorskiego czarnoksiężnika było przypatrywanie się
śpiącej Elizabeth. Robił to bardzo często w sanktuarium, gdy nadchodziła noc. O
odpowiedniej porze opuszczał swoją pustą sypialnie, spacerował przez korytarze zahaczając
często o kuchnie, aby napić się szklanki soku pomarańczowego i nasłuchując, czy
Liz już śpi,a Wong przypadkiem nie tłucze się po mieszkaniu.
Drzwi do jej sypialni nigdy nie
były do końca zamknięte. Zostawiała je uchylone. Było to przyzwyczajenie z
czasów, gdy jej córeczka była noworodkiem i spała w oddzielnym pokoju, a ona
chciała wyraźnie słyszeć, czy dziecko się nie budzi. Do dziś dręczyły ją
nieprzyjemne sny, z których budziła się słysząc płacz dziecka.
Stephen nie mógł pojąć jak wiele
przeszła ta kobieta w swoim życiu. Tracąc męża i córkę, przyjaciół i bliskich,
na których tak bardzo jej zależało, że ich ofiary doprowadzały ją do płaczu
nawet wiele lat po ich śmierci. On również doświadczył straty w swoim życiu.
Wypadek przekreślił jego karierę i związek z Christine, ale zyskał coś nowego i
niezwykłego. Teraz w jego życiu pojawiła się ta kochająca istota i bez dwóch
zdań zawładnęła sercem mistyka od pierwszej chwili, w której wymienili między
sobą spojrzenia. Był pieprzonym szczęściarzem, za to ona spotykała na swojej
drodze same nieszczęścia. Stephen pierwszy raz w życiu zapragnął zemsty na
Mordo i wszystkich innych, którzy próbują dopaść Elizabeth. Po raz pierwszy w
życiu, trzymając przy sobie kruchą postać kasztanowłosej czarodziejki,
zapragnął zabić. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie czuł żadnej skruchy,
a przecież lata temu, kończąc medycynę ślubował, że będzie ratował, a nie
zabijał.
Pojawienie się w jego życiu Elizabeth
spowodowało, że jego świat wywrócił się do góry nogami raz jeszcze. Myślał, że
już nic nigdy go nie zaskoczy, mimo iż wszechświat skrywał masę tajemnic, ona
była największą z nich. Jego przeznaczeniem. Czuł to już od jakiegoś czasu, gdy
akwamarynowe oczy zetknęły się z szarością jego tęczówek. To była ona. Ta
jedyna i ta właściwa, do której pociąg czuł każdego dnia i każdej nocy.
Wcześniej, patrząc na świat przez dziurkę od klucza, nie widział tak wiele jak
teraz. Dzisiaj, gdy magia, jak bardzo absurdalnie nadal to brzmiało, zagościła
w jego życiu, czuł i wdział o wiele więcej, dlatego był pewien, że ścieżki jego
i Elizabeth nie połączyły się tak po prostu bez przyczyny. Była mu przeznaczona
od początku do końca, a on zamierzał z tego przeznaczenia skorzystać i chronić
ją za wszelką cenę.
Samolot z Madrytu wystartował o
trzeciej nad ranem, a już półtorej godziny później wylądowali na genewskim
lotnisku w Szwajcarii. Powrót do domu był dla Elizabeth nie lada przeżyciem,
które silnie odbijało się na jej emocjach. W jednej chwili potrafiła być radosna,
gdy Stephen opowiadał jej historie z własnego dzieciństwa, aby w następnej w
milczeniu oglądać krajobraz za oknem taksówki. Strange nie naciskał
czarodziejki na rozmowę. Musiała przeżyć to po swojemu na własnych warunkach.
Mieli jeszcze sporo czasu, aby mówić na różne tematy. Elizabeth musiała w sobie
coś stłumić, by podzielić się tym z mistykiem. Przy okazji ich wyjazdu,
dowiedział się kolejnej ciekawostki na temat kasztanowłosej czarodziejki. Świetnie
mówiła po niemiecku, a szczególnie rozgadała się ze starszym taksówkarzem.
„Co mu powiedziałaś?” – spytał
pochylając się bliżej Elizabeth.
„Że jesteśmy świeżo po ślubie i
jedziemy w podróż poślubną, ale najpierw musimy odwiedzić ciotkę, która ze
względu na swój wiek nie mogła polecieć do Stanów na nasz ślub i oczekuje z
prezentem.” – uśmiechnęła się mocno, pocałowała go w policzek, gdy taksówkarz
zerknął w ich stronę przez lusterko wsteczne i wróciła do rozmowy z nim.
Strange wyjrzał przez okno po
swojej stronie, podparł i podrapał się po brodzie, a po chwili rozbawiony
zachichotał pod nosem. Tak, ta kobieta była zdecydowanie nieprzewidywalna i
naprawdę zaczynało mu się to podobać.
Krajobraz Genewy był
spektakularny dla osoby, która nigdy wcześniej nie miała okazji jej zobaczyć na
żywo. Piękno natury było nieporównywalne z niczym innym, co Stephen miał okazję
zobaczyć w swoim życiu. Nawet będąc już Mistrzem, nie pomyślał, aby przenieść
się na kilka godzin do Szwajcarii i zwiedzić ją. Prawdopodobnie mieli spędzić wraz z Elizabeth,
piękne kilka dni na tym urokliwym odludziu.
Gdy taksówka podjechała pod dom
ojca Elizabeth, zaparło mu dech w piersiach. To była przepiękna i urokliwa
posiadłość, zbudowana z drewnianych bali otoczona z jednej strony jeziorem
genewskim, a z drugiej pasmem potężnych gór. Powietrze było tu wyjątkowo
czyste, a świergot ptaków brzmiał jak najpiękniejsza muzyka dla uszu. To był
prawdziwy raj.
Elizabeth zapłaciła taksówkarzowi
za kurs, zamieniła z nim jeszcze dwa zdania, a gdy mężczyzna odjechał podeszła
do Stephena i westchnęła. Na jej ustach malował się szczery uśmiech, a w oczach
pojawiły się łzy wzruszenia.
„Tu był kiedyś mój dom.” –
zaczęła, próbując się nie rozpłakać. „To w tym miejscu działy się wszystkie
najpiękniejsze chwile mojego życia.”
„Wszyscy mamy jakieś
przeznaczenie, wiewióreczko.” – Elizabeth w jednej chwili zamarła.
Głos, którego nie słyszała od
tak wielu lat wypełnił jej uszy i sparaliżował ją od wewnątrz, nie pozwalając
ruszyć się z miejsca. Jej powieki opadły przesłaniając jej świat, a pojedyncze
łzy wzruszenia popłynęły po bladych policzkach czarodziejki.
Pierwszy odwrócił się Strange,
automatycznie reagując na potencjalne zagrożenie, tworząc na dłoniach dwa,
sporych rozmiarów, jarzące się okręgi – tarcze. Na plecach zawisła mu Peleryna
Lewitacji, a lekko ugięte w kolanach nogi były gotowe na ewentualny atak. Głos należący
do kobiety, zachichotał zabawnie, ale nie lekceważąco. Była pod wrażeniem uczuć
jakimi ten mężczyzna darzył córkę Viseny.
„Wiesz, że kilkakrotnie
zwątpiłam w twoją przyszłość, maleńka?” – kobieta zwróciła się do odwróconej
tyłem Elizabeth. „To był błąd. Wróżby nigdy nie kłamią. Spokojnie Stephen.” –
uniosła dłonie do góry oznajmiając w ten sposób, że nie ma złych zamiarów. „Nie
skrzywdzę was. Nie gościnnie byłoby przyjąć w ten sposób podróżnych, prawda?”
„Jesteś Thalia.” – kobieta skinęła
głową, potwierdzając słowa mistyka. Stephen opuścił ręce.
„Tak młody czarodzieju. Jestem
Thalia. Ostatnia żyjąca z plemienia celtów, podobnie jak twoja mentorka i
rodzice twojej ukochanej.” – powiedziała wolno. „Macie do mnie wiele pytań, ale
to będzie musiało zaczekać zanim oczyszczę ten dom.”
„Oczyścisz?”
„Spójrz na twoją towarzyszkę. Nie
ugrzęzła w miejscu przeze mnie, a przez duszę tych, którzy tu mieszkają. Ona je
wyczuwa, a zła energia źle na nią wpływa. To miejsce już dawno nie było
oczyszczone. Pozwól, że zajmę się tym, a wy usiądźcie przy tamtym ognisku.
Rozpal je i wrzuć do ogniska gałązki jałowca. Zmuś ją żeby tym oddychała.”
Thalia rozpłynęła się w
powietrzu przenosząc się do wewnątrz posiadłości, a Strange postąpił według jej
wskazówek, zabierając Elizabeth we wskazane miejsce. Nie miał pojęcia kim i
czym była ta kobieta, ale coś w głębi mówiło mu, że jest godna zaufania.

