wtorek, 25 września 2018

Akwamarynowa Tajemnica - seria 01. epizod 06.




Nie zamierzała czekać na kolejny dzień, aby móc rozmówić się z Thomasem. Chciała jak najszybciej  poznać kierujące nim intencje, gdy podejmował decyzje o zabiciu jej, a także dowiedzieć się czy rzeczywiście był sojusznikiem Mordo.  
Domysły Elizabeth, które krążyły w jej głowię podczas kąpieli i rozmowy ze Stephenem, nie były żadnym solidnym potwierdzeniem ich współpracy. Potrzebowała jasny i konkretnych odpowiedzi, a nie zagadek przepełniających jej głowę, mieszających się od nadmiaru negatywnych emocji. Miała dość ciągłych niespodzianek. Potrzebowała punktu zaczepienia i odnośni dzięki, którym mogłaby w końcu podjąć racjonalne i przemyślane decyzje, takie jak wycieczka do Europy, które pozwoliłyby ułożyć efektowny plan zemsty na czarnoskórym czarodzieju. Mordo miał zapłacić za wyrządzone zło oraz odebranie życia jej rodziny, a także śmierć wszystkich istot, które wchłonęły jego nielogiczne działania na przestrzeni roku.
Elizabeth wciąż nie rozmawiała ze Stephenem na temat wyjazdu do Europy i odnalezienia kryjówki jej ojca. Na terenie dzisiejszej Szwajcarii w pięknym mieście o nazwie Genewa, położonym nad Jeziorem Genewskim i rzeką Rodan, mieściła się kryjówka jej ojca, a dokładniej jej dom rodzinny, w którym przyszła na świat Elizabeth i jej córka. Miejsce o było prawdziwym cudem na ziemi po brzegi wypełnionym pradawną magią.
Ojciec Elizabeth mieszkał nad Jeziorem Genewskim od dnia swoich narodzin, aż do czasu wygnania przez starszyznę. Nie porzucił jednak marzeń o powrocie do ukochanego plemienia. Pewnego dnia, gdy już wnuki jego przyjaciół i rówieśników pomarli, a nikt nie pamiętał historii wyklętego celta, los uśmiechnął się do mężczyzny i nakazał powrócić do potrzebującej wioski. Nowi osadnicy, kolejne pokolenia dzieci i wnuków oraz całkiem inna starszyzna, dowiedziawszy się o zdolnościach zielarskich celta, przyjęli go z miłością i radością oddając to co kiedyś należało do jego ojca. W zamian za ojcowiznę miał leczyć chorych, doglądać rannych i uśmierzać ból konającym. Mógł mieszkać w tym miejscu ile chciał, a jego wiecznie młody wygląd miał pozostać plemienną tajemnicą znaną tylko starszyźnie. Elizabeth miała nadzieję, że dom rodzinny, który przetrwał kilkaset lat, a zarazem najważniejsza kryjówka jej ojca wypełniona starymi artefaktami i pamiątkami, stał tam do dziś i nikt z miejscowych nie odważył się go zniszczyć.
„Czuję twoje zdenerwowanie już od progu.” – ciepły, męski głos oderwał Elizabeth od wspomnień, a jej głowa przesunęła się nieco na lewo, by kątem oka uchwycić mężczyznę stojącego w drzwiach. „Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Może powinnaś jeszcze odpocząć i porozmawiać z nim dopiero rano?”
Ton głosu Stephen’a był wyraźnie zmartwiony. Były neurochirurg czujnie przeszywał wzrokiem drobną sylwetkę Elizabeth, popijającą rozgrzewającą herbatę z miodem, dopatrując się w niej jakiegokolwiek zwątpienia we własną decyzję, ale jedyne co dostrzegał to zdenerwowanie nieudolnie maskowane uporem. Mogła lękać się rozmowy z Thomasem, ale na zamierzała z niej zrezygnować.
„Podjęłam już decyzję i nie zamierzam od niej uciekać.” – powiedziała poważnie i upiła łyk herbaty. Przyjemna woń hibiskusa łaskotała jej nozdrza. „Mam tylko jedną prośbę.” – odwróciła się, by spojrzeć mistykowi w oczy. „Nie zostawiaj mnie z nim samą. Nie boję się, że to mnie coś może się stać, ale nie chcę stracić kontroli. Widziałeś co zrobiłam, co mogę zrobić. Thomas będzie próbował mnie złamać, wyprowadzić z równowagi, być może chcę, abym użyła tej mocy jeszcze raz. Tylko ty jesteś w stanie mnie zatrzymać Stephen.”
Czarnoksiężnik skinął lekko głową.
„Właściwie to chciałem cię prosić o to samo.” – wyznał zaskoczony szczerością. „Nie chcę zostawiać się z nim samej, bo będzie chciał cię skrzywdzić, a ja nie zamierzam do tego dopuścić po raz kolejny.”
„Och…” – kasztanowłosa czarodziejka zarumieniła się nieco, a na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech.
Odwróciła wzrok nie mogąc dłużej utrzymać go na oczach Stephena i próbowała skupić się na czymś zupełnie innym. Padło na łóżko, na którym pół godziny temu rozmawiali, a czarnoksiężnik obejmował jej dłoń czule gładząc kciukiem wilgotną skórę. Przeszedł ją przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, w brzuchu załaskotał od środka, a temperatura jej ciała skoczyła jeszcze bardziej do góry.
Odchrząknęła głośno, aby przerwać gęstą od emocji ciszę i odgonić grzeszne myśli, bo musiała skupić się na rozmowie z Thomasem, a nie potencjalnym romansie ze Stephenem, odłożyła kubek z nieco chłodniejszą herbata na stolik nocny i podeszła do mistyka.
On również próbował ukryć uśmiech. Wyglądał ją nieśmiałe dziecko, które dostało pod choinkę upragniony prezent i ukrywało przytłaczający nadmiar pozytywnych emocji. Po chwili oczyścił gardło i odezwał się do Elizabeth:
„Zanim zabiorę cię do przyjaciela, chcę jeszcze porozmawiać o wyjeździe.”
„O wyjeździe?” – powtórzyła pytająco nie wiedząc o co mogło mu chodzić.
„Do Europy.” – wyjaśnił, a Elizabeth skinęła porozumiewawczo głową. „Spotkałem się wcześniej z Wongiem, aby poinformować go o twoim stanie i wyjawił mi waszą rozmowę i twoje domysły.”
„Niech zgadnę. Ty też uważasz, że wyjazd do Europy jest dla mnie zagrożeniem?” – spytała.
„Nie.” – odpowiedział czym bardzo ją zaskoczył. „Uważam, że to całkiem niezły pomysł. Jest duże prawdopodobieństwo, że w kryjówce twojego ojca znajdziemy to czego szukamy. Tłumaczenia.” – Elizabeth uśmiechnęła się z wdzięcznością i objęła mocno Stephena za szyję. „Mam tylko jeden drobny warunek, który nie podlega negocjacją. Chcę lecieć tam z tobą.”
„Powinieneś spakować ciepłe skarpety Mistrzu.” – powiedziała nie przestając się uśmiechać. „Lecimy do Szwajcarii.”

* * *

Siedem miesięcy wcześniej:
Przemieszczanie się z małym dzieckiem na rękach w tak gęstym i spanikowanym tłumie, było nie lada wyzwaniem dla drobnej kobiety. Każdy krok na schodach musiał być stawiany z ostrożnością, trzeba było uważać na pobudzonych ludzi szukających drogi ucieczki przed niebezpieczeństwem, które Elizabeth i jej córka wyczuły i doświadczyły w niewielkim stopniu, ukrywając się w pokoju na piętrze.
Miały szczęście, że pokój na gorącej planecie, na którą przybyli dwa dni temu, zwolnił się tuż przed ich przyjściem i mieścił się bardzo blisko wyjścia w razie nieproszonych gości, na których spodziewali się natknąć.
Elizabeth od dłuższego czasu wyczuwała istotne zmiany w szeregach czarodziejów na Ziemi. Dzieliła się tymi wieściami z mężem, prowadzącym od jakiegoś czasu własne, odrębne śledztwo. Często opuszczał Elizabeth i Christine na kilka godzin, po upewnieniu się, że są bezpieczne, aby skontaktować się ze swoimi Źródłami. Kasztanowłosa czarodziejka nigdy nie poznałam imion tych ludzi bądź istot, z którymi jej mąż wchodził w układy, ale dokuczał jej fakt, że James często po tych spotkaniach był bardzo niespokojny, zdarzało się, że nawet agresywny, a ona nie była w stanie poprawić jego samopoczucia. Gdzie był w tej chwili? Czy sygnały jakie mu wysłała były niewystarczające, aby przybył im z pomocą? A może zdążyli go pojmać?
Ktoś z uciekających ludzi pchnął Elizabeth na ścianę. Kasztanowłosa kobieta zdołała przytulić do siebie córkę i odwrócić się w taki sposób, aby to ona wylądowała na chropowatej strukturze ulegając wszelkim skaleczeniom. Pchnięcie było na tyle silne, że głowa Elizabeth boleśnie odbiła się od ściany, a na skroni i policzku pojawiły się krwawe otarcia. Kiedy zaś stanęła na nogach cały świat wokół niej zaczął nieprzyjemnie wirować, a na twarzy jej córki pojawił się wyraźny grymas zakłopotania.
„Mamusiu.” – dziecięce dłonie Christine, martwiącej się o stan matki, dotknęły czarodziejkę w miejscu zadrapania. „Ten pan zrobił ci krzywdę.”
Elizabeth uśmiechnęła się do Christine najczulej jak potrafiła, naciągnęła na jej główkę kaptur ciemnobrązowego płaszcza i odsunęła jej rączki od swojej twarzy.
„To tylko malutkie zadrapanie, Wiewióreczko. Nawet nie zauważysz jak szybko się zagoi.” – skinęła głową w stronę dziewczynki próbując utrzymać kłamliwy uśmiech i położyła dłoń na jej plecach, przysuwając ją jeszcze bliżej piersi, chcąc chronić przed każdym zagrożeniem.
Rozgorączkowany wzrok czarodziejki prześledził korytarz, w którym znajdowała się z córką. Przez uderzenie wydawało jej się, że straciła na moment orientację, a droga do drzwi, którą jeszcze chwilę temu szła, zmieniła swój kierunek. Ku jej zdziwieniu drzwi znajdowały się na wprost niej i miała do przebycia tylko kilkanaście kroków, by znaleźć się na zewnątrz i poszukać męża.
Nie czekała dłużej, ruszyła do wyjścia, przeciskając się ostro przez rozemocjonowany tłum. Pozostawanie dłużej w tym miejscu nie było wskazane nie tylko ze względu na Łowców, którzy ją szukali i mogli tu wtargnąć w każdej chwili, ale także ze względu na roztrzęsionych tubylców próbujących w panice ratować własne życie przed niebezpieczeństwem.
„Czy tata już na nas czeka?” – cichutki głosik pięciolatki zagrzmiał pod brodą Elizabeth.
„Tak kochanie. Tata jest już na zewnątrz i na pewno bardzo się martwi, że tak długo nas nie ma.”  
Jamesa nie było na zewnątrz, ani przed hotelem, ani kawałek dalej. Krzyki i płacz mieszkańców Lyrnyxu dobiegały z każdej strony. Ludzie byli przerażeni niszczycielską siłą nieznanych Łowców jaka ich nawiedziła, próbowali ratować swój dobytek, bliskich, a nawet przypadkowych nieznajomych, uciekając w stronę statków kosmicznych, które miały ich wywieź z dala od centrum walk.
Z oddali słychać było nadchodzące zagrożenie, a magiczne wibrację były na tyle silne, że nie pozostawiały w Elizabeth wątpliwości jakiego pochodzenia była moc używana przez tych barbarzyńców. Czarna Magia. Magia Mrocznego Wymiaru pustoszyła tą życzliwą planetę z jej winy. Elizabeth nigdy nie powinna się tu znaleźć.
Wysokie wieżowce były pochłonięte przez niszczycielski ogień. Pojedyncze fragmenty budynków co jakiś czas odrywały się od nich i spadały prosto na ziemię z ogromnym hukiem, miażdżąc uciekających w popłochu mieszkańców i odcinając drogi ucieczki.
„Tu jest bardzo głośno mamusiu. Bolą mnie uszy.”
„Wiem kochanie.” – powiedziała Elizabeth odrywając się od przerażającego obrazu przed jej oczami.
Wszystko wokół niej wyglądało jak najgorszy koszmar, piekło w najczystszej postaci, a ona mogła myśleć tylko o tym jak przerażone krzyki mieszkańców rozdzierają jej serce na małe kawałeczki i zostaną w głowię jej córki jeszcze bardzo długi czas.
„Dlaczego ci wszyscy ludzie płaczą?” – spytała Christine zakrywając sobie uszy małymi rączkami.
„Ktoś zrobił im wielką krzywdę.” – odparła jej matka płaczliwym głosem.
„Czy nam też ten ktoś zrobi krzywdę?”
Żołądek Elizabeth opadł w dół, a akwamarynowe oczy nagle wypełniły się łzami. Grudka tworząca się w gardle nie pozwoliła odpowiedzieć na kolejne pytanie córki. Z każdej strony dochodził do niej smród spalonego ciała i włosów. Jej włosy lepiły się do czoła od upalnej atmosfery planety, które dodatkowo potęgował palący się na ulicach ogień. Jak miała powiedzieć córce prawdę? Jej dziecko nie powinno dorastać w taki sposób. Nigdy nie powinna słyszeć krzyków umierających ludzi.
„Nie Wiewióreczko.” – kłamstwo było w tej chwili najlepszym rozwiązaniem, szczególnie dla pięcioletniego dziecka. Sama czuła się z nim lepiej. „Ten ktoś nie zrobi nam krzywdy, bo tatuś zadba o nasze bezpieczeństwo. Schowaj się w moim płaszczu i nie wychylaj głowy, dobrze? Tata na pewno za chwilę tu będzie.”
Ostatnie słowa czarodziejki nie okazały się wcale kłamstwem. Rzeczywiście kilka minut później Elizabeth spotkała męża w towarzystwie Tommy’ego oraz swojego starego, ziemskiego przyjaciela Barona Mordo. Wyglądali nie wiele lepiej niż tubylcy. Nadpalone ubrania rozerwane w kilku miejscach, osmalone twarze i resztki zakrzepłej krwi. Tommy miał rozcięty łuk brwiowy i wargę, a także, prawdopodobnie porządnie złamany nos. Jej mąż, James był w nieco lepszym stanie, bo oprócz zadrapań nie dopatrzyła się większych obrażeń. Mordo wyglądał całkiem normalnie, zbyt normalnie na panujące tu warunki.
„Mordo?!” – wykrzyknęła podekscytowana, a zarazem zaskoczona tym spotkaniem. „Czy ja właśnie śnię?”
„Nie, nie śnisz. To naprawdę ja Elizabeth.” – odpowiedział czarnoskóry mężczyzna uśmiechając się kwaśno w stronę starej przyjaciółki i przyjrzał się podejrzliwie zawiniętemu pakunkowi na jej rękach, z którego wystawały kasztanowłose pukle włosów.
James podszedł do żony trzymającej w ramionach ich córkę i odchylił rąbek materiału płaszcza Elizabeth, którym była przykryta dziewczynka, aby móc się  z nią przywitać. Przestraszona całą sytuacją pięciolatka, widząc ojca niemal wyskoczyła z ramion matki chcąc się z nim przywitać.
„Tatusiu.”- zapiszczała radośnie wyciągając obie ręce do przodu.
James pochylił się i złożył na jej główce długi całus, a ręce dziewczynki owinęły się wokół szyi ojca. Rodzinnej scenie z zainteresowaniem przyglądał się zdezorientowany całą sytuacją Mordo, a przenikliwe spojrzenie Elizabeth lustrowało sylwetkę mężczyzny próbując odczytać jego intencję. Nie wiedziała co myśleć o nagłym pojawieniu się po tylu latach, ale cieszyło ją, że mieli niespodziewanego sojusznika w toczącej się walce.
„Spotkaliśmy Mordo, gdy dałaś mi sygnał ostrzegawczy.” – głos męża ściągnął Elizabeth na ziemię. Spojrzała mu w twarz w poszukiwaniu obrażeń, ale jedyne co znalazła to wyraźny smutek i strach o własna rodzinę. „Nie było nas tak długo, bo staraliśmy się przedrzeć w waszą stronę. Atakują całe miasto i wiedzą, gdzie cię znaleźć. Tym razem nie odpuszczą.” – Elizabeth znalazła potwierdzenie w słowach męża.
„Wiele ulic jest zablokowanych przez zniszczone budynki. Niemal wszędzie rozprzestrzenia się ogień, a ludzie nie panują nad sobą i w panice taranują innych, słabszych.” – powiedział Tommy.
Był wyraźnie wstrząśnięty całą sytuacją, lecz nie dawał po sobie tego poznać.
„James mówiłam ci, coś wydarzyło się na Ziemi. Jestem tego pewna. Nie mogli mnie znaleźć, a teraz znają każdą moją lokalizację. Czy to nie wydaje ci się dziwne?”- Elizabeth spojrzała na męża poważnym wzrokiem. „Uciekamy już pół roku, a oni znają każdy nasz krok. Nie jesteśmy w stanie zagrzać miejsca dłużej niż kilka dni. Ile to jeszcze potrwa? Mamy dziecko. Christine jest w niebezpieczeństwie. Może powinnam…”
„Nie.” – warknął przez zęby James przerywając żonie w połowię zdania. „Nie pozwolę, aby stała ci się krzywda. Obiecałem ci to i dotrzymam słowa.”
„A pozwolisz, by nasze dziecko dorastało w takich warunkach?” – zapytała kąśliwie.
„Przestańcie się kłócić. Mamy mało czasu, a Abby nie będzie wiecznie na nas czekać. Już i tak złoi mi tyłek za to, że tak długo nas nie ma.” – Tommy podszedł do przyjaciół i wskazał głową na dziewczynkę obejmującą dwójkę rodziców. „Ona nie powinna tego słyszeć.” – jego głos był zdecydowanie cichszy, gdy przyglądał się obojgu.
„Wiem jak się stąd wydostać.” – powiedział nagle Mordo, trzymając swój wzrok na kasztanowych włosach pięcioletniej dziewczynki. Cała trójka przeniosła wzrok na czarnoskórego czarodzieja. Zamilkli w oczekiwaniu na wyjaśnienie. „Znam drogę do statku Abby, ale musimy się pośpieszyć zanim tutaj dotrą. Mamy mało czasu, który i tak już zmarnowaliśmy na bezczynne sterczenie w miejscu.”
„Powinniśmy się rozdzielić.” – zaproponował James, nie spuszczając oczu ze starego przyjaciela jego żony.
On też miał pewne wątpliwości, co do niezwykłego pojawienia się Mordo, ale jeśli ten człowiek miał zapewnić bezpieczeństwo jego rodzinie był skłonny powierzyć mu córkę i żonę w nadziei, że i tym razem uda im się opuścić tą planetę.
„Co? Teraz, kiedy cię znalazłam?” – akwamarynowe oczy czarodziejki rozszerzyły się. „Straciłeś rozum?”
„James ma rację.” – Tommy zgodził się z przyjacielem, a James podziękował mu za ten gest.
„Elizabeth.” – James ujął twarz żony w obie dłonie i opuścił swoje czoło na jej. „Będziemy z Thomasem tuż za wami i dopilnujemy, abyście ty i Christine dotarły do Abby całe i bezpieczne. Mordo się wami zaopiekuje, polecimy na Nyks starym sposobem i tam zastanowimy się, co dalej. Być może będziemy musieli odwiedzić Ziemię i dowiedzieć się co tam się wydarzyło, ale teraz musisz być silna i mi zaufać. Błagam cię, zrób to dla mnie. Dla mnie i dla naszej córki.”
To było istne szaleństwo. Zawsze trzymali się razem. Niezależnie od sytuacji James był przy niej i ich dziecku, a tym razem mieliby tak po prostu się rozdzielić? Ten pomysł wydawał jej się irracjonalny, a poparcie Tommy’ego wzmocniło jej przekonanie do tego stopnia, że miała ochotę przywalić mężczyźnie w twarz. Gdyby coś stało się Jamesowi, nigdy w życiu by sobie tego nie wybaczyła. Gdyby wypadkowi uległ Tommy, Abby rozniosłaby pół statku z nerwów i wściekłości, że nie było jej przy nim, kiedy najbardziej tego potrzebował.
Elizabeth zacisnęła mocno powieki i wzięła dwa głębokie wdechy, starając się uspokoić. Nie mogła od razu zakładać najgorszy scenariusz, a decyzja i tak została już podjęta. Nie miała innego wyjścia jak przytaknąć słowom męża i oddalić się stąd z córką w asyście Mordo.
„Dobrze” – zgodziła się i pokiwała nieznacznie głową, powstrzymując formujące się w oczach łzy. „Rozdzielmy się, ale macie być zaraz za nami. Mamy was widzieć.”
„Tatusiu zostań.” – zagruchała pięciolatka wpatrując się w ojca wielkimi, okrągłymi oczami. Akwamarynowe tęczówki były czystym odbiciem jej matki.
James uśmiechnął się szeroko i wziął córkę w ramiona.
„Hej Wiewióreczko.” – dziecko objęło ojca najsilniej jak potrafiło. „Tatuś nie może z wami iść, ale zobacz…” – James wskazał córce stojącego kilka kroków dalej Mordo, a Christine posłusznie spojrzała we wskazaną stronę. „…to jest wujek Mordo i razem z mamą zabierze cię do statku cioci Abby, dobrze? Będziesz z nimi bezpieczna, a nim tylko się obejrzysz, tatuś będzie z tobą i pobawimy się w chowanego. Pamiętasz jaki ciocia Abby ma duży statek, prawda? Jest tam mnóstwo miejsca żeby się ukryć.”
Dziewczynka skinęła ochoczo głową i ponownie spojrzała na ojca. „Obiecujesz?” – zapytała niepewnie błądząc wzrokiem po jego twarzy, jakby próbowała znaleźć potwierdzenie.
„Obiecuje.” – zgodził się. „ A teraz idź do mamy i bądź grzeczna.”
„Kocham cię tatusiu.”
„Ja też cię kocham moja mała Wiewióreczko.” – James ucałował główkę córeczki raz jeszcze, a następnie objął dłoń swojej żony, wpatrując się głęboko w jej akwamarynowe oczy. „Zawsze będziesz moją wybraną.” – wyszeptał czule i uchwycił jej usta w krótkim pocałunku.
„Nie waż się ginąć.” – Elizabeth ścisnęła dłoń męża najmocniej jak potrafiła, a gdy nadszedł właściwy moment puściła ją i odeszła z córeczką na rękach w stronę Mordo.
„Zadbaj o moją żonę, czarownico.” – krzyknął Tommy, gdy oddalali się w stronę statku Abby.
„Zadbaj o mojego męża, złodzieju.„ – odkrzyknęła pozwalając sobie na ostatni obrót w stronę James’a i Thomas’a.

* * *

„Gdy wróciłem na statek Abby już nie żyła.” – powiedział intruz do siedzącej naprzeciwko niego Elizabeth.
Czarodziejka była wstrząśnięta tym, co usłyszała z ust byłego przyjaciela. Doskonale pamiętała chwilę, kiedy odnalazła męża w towarzystwie dwóch przyjaciół, a właściwie przyjaciela i wroga. Wtedy  ostatni raz widziała go żywego. O ile obecność Tommy'ego wcale jej nie zdziwiła, bo mężczyźni byli przyjaciółmi od dzieciństwa i pomagali sobie w każdej nawet najgorszej sytuacji bez wyjścia, to niespodziewana wizyta Mordo na Lyrnyxie była nieco zaskakująca w zaistniałych okolicznościach.
Tamtego dnia miała przeczucie, aby zapytać starego przyjaciela o powód jego wizyty na planecie, na której się ukrywali, ale raz w życiu stwierdziła, że nie należy wypytywać ludzi o ich motywację niesienia pomocy. Zaufała mu, bo potrzebowała pomocy. Powierzyła mu córkę w nadziei, że ten uratuje jej życie podczas, gdy ona opuściła statek postanawiając szukać męża i przyjaciela w konającym mieście, bo ich długa nieobecność coraz bardziej ją niepokoiła.
„I dlaczego uważasz, że to właśnie ja ją zabiłam? – zapytała, wpatrując się prosto w oczy byłego przyjaciela jej męża. „Zapominasz, że Abby była nie tylko twoją żoną, ale i moją przyjaciółką Tommy.” – warknęła ostrzej niż zamierzał. „Była mi bliska. Sprowadziła na świat moją córkę i kochała jak własne dziecko. Nigdy nie przyłożyłabym ręki do jej śmierci. Nigdy.”
„Kłamiesz.” – zawarczał groźnie, poruszając swoim ciałem na krześle. „Zawsze potrafiłaś dobrze manipulować ludźmi, wiedźmo. Jedną z twoich ofiar był nawet twój mąż. Omamiłaś go tymi swoimi pięknymi oczkami, gdy tylko się spotkaliście.”
Tommy był pełen jadu i nienawiści, która biła z jego oczu. Elizabeth drżała pod jego spojrzeniem starając się nie dać po sobie tego poznać. Było niesamowicie ciężko patrzeć na starego przyjaciela w ten sposób. Wrak jakim się stał przez wstręt do Elizabeth był nie do zniesienia. Chciała ukoić jego ból po stracie Abby, ale nie miała pojęcia jak się do tego zabrać. Sama wciąż, mimo tych siedmiu miesięcy, nadal tęskniła za James’em, a każde wspomnienie było dla Elizabeth niezwykle bolesnym przeżyciem.
„Już pierwszego dnia nie mógł oderwać od ciebie wzroku.” – kontynuował wściekle.  „W kółko powtarzał, że nigdy nie spotkał takiej kobiety i zrobi wszystko, abyś stała się jego żona. Pamiętasz jaki był staroświecki? Ostatni dobry w tej pieprzonej puszce Pandory. To przez ciebie stracił życie. On i moja żona. Jesteś zwykłą, kłamliwą wiedźmą, która zrobi wszystko, aby stać się ofiarą.” – syknął nie odrywając zgorzkniałego wzroku od Elizabeth.
Z kąta pokoju dobiegło ich chrząknięcie Stephena, który przysłuchiwał się całej rozmowie od dziesięciu minut. Czarnoksiężnik obiecał jej spotkanie z byłym przyjacielem stawiając jeden warunek – miał  być obecny przy całej ich rozmowie bez wyjątków. Elizabeth nie miała nic do ukrycia, nie przed nim. Zgodziła się na postawiony warunek w nadziei, że rozmowa przebiegnie spokojnie, a ona uzyska odpowiedzi na pytania, które pozostawały bez odpowiedzi.
„No proszę.” – Tommy roześmiał się drwiąco. „Szybko znalazłaś sobie pocieszenie po Jamesie. Kolejny kozioł ofiarny, który będzie cię chronił do czasu, aż twoje czarne serce znów odczuje głód świeżej krwi. Ty musisz zabijać. Odziedziczyłaś to po matce czy po ojcu? Które z nich było bardziej podobne do ciebie, suko?”
Stephen wyłonił się z ciemnego kąta, wypełniony po brzegi chęcią przyłożenia mężczyźnie w twarz i skierował się w stronę Tommy’ego. Nie był nawet w połowię drogi, gdy drobna sylwetka Elizabeth podniosła się z krzesła, które z hukiem rąbnęło o ziemię i zatrzymała czarnoksiężnika kładąc mu ręce na piersi. Zamarł posłusznie w miejscu, jednak nie od razu zwrócił swój wzrok na zatrzymującą go  przyjaciółkę. Był skupiony na intruzie śmiejącym się mu prosto w twarz.
„Stephen.” – wyszeptała łagodnie. „Nie warto. On cierpi.”
„Radzę ci uważniej dobierać słowa.” – warknął przez zaciśnięte zęby wskazując na mężczyznę palcem, a po chwili poczuł jak czoło Elizabeth, podobnie jak dłonie, opada na jego klatkę piersiową.
Przysunął kasztanowłosą kobietę bliżej siebie próbując dać jej nikłe poczucie bezpieczeństwa. Obiecał jej, że przy niej będzie.
Tommy zamilkł uśmiechając się ironicznie i pokiwał głową na boki. Zazdrość zakuła go w serce, gdy przyglądał się tej dwójce przekonany, że stali się kimś więcej niż parą przyjaciół, tak krótko po śmierci James’a.
W myślach mężczyzny prócz twarzy przyjaciela, pojawił się również obraz jego zmarłej żony.
Kilka miesięcy od śmieci Abby nie pamiętał jej melodyjnego śmiechu, nieśmiałego dotyku, którym uwielbiała go obdarzać, gdy był sfrustrowany po długich wyprawach międzyplanetarnych i ciepłych, radosnych oczu. Należąca do niej broszka w kształcie ważki, którą nosił na jej cześć, przypiętą do  piersi pod warstwą materiału,  musiała odczepić się podczas walki z Wongiem, bo nie czuł charakterystycznego uwierania na piersi. Statek, którym się od czasu do czasu poruszał, jej statek już nie roztaczał zapachu Abby, a kobieta mianująca się nadal jej przyjaciółką zaprzeczała, że to ona przyłożyła rękę do morderstwa jego żony i bez skrupułów tuliła się do innego mężczyzny w jego obecności, gdy od śmierci jej męża minęło zaledwie kilka miesięcy.
Ze złości kopnął nogą w wywrócone krzesełko, czym przyciągnął wzrok ziemskiego czarnoksiężnika i byłej przyjaciółki. Złość krążyła w żyłach Tommy’ego podwyższając jego  tętno i przyśpieszając oddech.
„Zajmę się tym.” – Elizabeth mruknęła cicho do Stephena spoglądając mu prosto w oczy.
Mężczyzna przez chwilę oceniał jej słowa, lustrując akwamarynowe tęczówki z poważnym wyrazem twarzy. Chciał upewnić się, że jest bezpieczna. Za grosz nie ufał temu człowiekowi po tym jak wtargnął do Sanktuarium i próbował odebrać życie Elizabeth i Wongowi. Może kiedyś kasztanowłosa czarodziejka darzyła go przyjaźnią, mógł być nawet jej bratem, ale dla niego był zwykłym wrogiem czyhającym na życie tej kobiety.
Z dnia na dzień Elizabeth i Stephen pozwalali sobie na coraz większą intymność względem siebie. Było to tak naturalne, jakby znali się całe lata, a nie zaledwie miesiąc, a czarnoksiężnik coraz częściej wykorzystywał wszelkie niebezpieczne i przykre sytuację, by móc dotknąć i poczuć gładką skórę Elizabeth, a także spojrzeć w jej hipnotyzujące, niebieskie tęczówki.
Skinienie jego głowy było bardzo niepewne, prawie niedostrzegalne, a zanim w ogóle je wykonał wpierw spojrzał na spętanego mężczyznę. Opuszkami palców przejechał po brodzie i szyi czarodziejki sprawdzając, czy rzeczywiście stoi tuż przed nim, tak jakby w każdej chwili mogła rozpłynąć się w powietrzu i cofnął się kilka kroków w tył, w kąt, który wcześniej zajmował.
Elizabeth z westchnieniem wróciła na swoje miejsce, podnosząc krzesło z podłogi. Usiadła wygodnie zakładając nogę na nogę i krzyżując ręce na piersi. Przez moment cisza w pomieszczeniu była przerywana tylko ciężkimi oddechami Tommy’ego, a Elizabeth zastanawiała się nad doborem słów. Kiedy jej wzrok opadł na przyjaciela, Tommy wiedział, że zamierza kontynuować ich konwersacje.
„Nienawidzisz mnie za coś czego nie zrobiłam i ufasz bezgranicznie osobie, której zupełnie nie znasz.” – zaczęła spokojnie po namyśle. „Powiedz mi czym Mordo cię przekonał, że uwierzyłeś mu w jego wersję wydarzeń na Lyrnyxie?”
„Dlaczego zakładasz, że współpracuje z Mordo?” – zapytał uśmiechając się cynicznie.
„Czy to nie oczywiste? Nigdy nie podzieliłam się z James’em informacją, gdzie dokładnie mieszczą się ziemskie Sanktuaria. Gdyby James o nich wiedział to i ty, bo przecież byliście przyjaciółmi. Był to jeden z warunków mojego paktu z Przedwieczną. Ona chroniła mnie, a później również moją rodzinę, a ja miałam milczeć jak grób i nikomu nie zdradzić położenia tych miejsc.” – przypomniała mu. „Pojawiasz się w Nowym Yorku siedem miesięcy od jego  śmierci. Nagle wiesz, gdzie znajduję się Sanktuarium. Grozisz mojemu przyjacielowi, a mi próbujesz odebrać życie i zakładasz, że uwierzę ci, że nie współpracujesz z Mordo?”
„Coś w tym stylu.” – odparł lekceważąco.
„Wiesz co Tommy? Jesteś głupszy niż podejrzewałam.” – zakpiła pochylając się do przodu i opierając ręce na kolanach.
„Nie mam nic do stracenia. Mogę robić i mówić, co mi się tylko podoba, a ty i tak zapłacisz za wszystkie krzywdy jakie wyrządziłaś swoim istnieniem. Nie masz prawa do życia po tym, co zrobiłaś.”
„Tylko jedna osoba wiedziała, gdzie mogę się znajdować.” – czarodziejka zignorowała słowa przyjaciela, chociaż do oczu cisnęły się łzy. „I tą osobą jest Mordo.”
 „Mylisz się. Było wiele osób, które chciały cię dopaść ze względu na dary jakie posiadasz. Mordo nie jest twoim jedynym wrogiem.”
„Większość z nich już nie żyje, a Mordo podzieli ich los za krzywdy, które wyrządził mojej rodzinie.”
Tommy roześmiał się.
„Elizabeth, nie masz pojęcia jak ogromny jest wszechświat.” – powiedział Tommy i spojrzał w kierunku stojącego w kącie Strange’a. „Wiesz, że twoja kobieta to zło wcielone?”
„Nie jestem jego kobietą.” – Elizabeth jęknęła żałośnie wstając z krzesła i odchodząc kilka kroków od spętanego intruza będącego niegdyś jej przyjacielem.
„Jej dusza jest przeklęta, dokładnie tak samo jak przeklęty był jej ojciec i matka.” – Stephen zerknął w stronę kasztanowłosej czarodziejki, która stała do niego odwrócona tyłem, drżąc pod ciężarem słów mężczyzny.
To właśnie się działo. Thomas próbował ją złamać i rozdrażnić po to, aby po raz kolejny użyła przed nim tej dzikiej mocy.
Pokerowa twarz czarnoksiężnika nie wyrażała żadnych emocji za to ciało już owszem. Starał się nie ujawnić przed Thomasem niczego, co mogłoby wpłynąć na rozmowę między nim, a Elizabeth, ale narastający niepokój o życie tej kobiety był zbyt silny, by mu się opierać. Zdradzało go ciągłe i nieprzerwane obserwowanie czarodziejki, a  także napięcie mięśni i gotowość do stanięcia w jej obronie w razie ewentualnego ataku.
Tommy mógł nie być mistrzem w ukrywaniu pewnych informacji, ale miał niesamowicie wprawne oko w dostrzeganiu znaczących szczegółów danej sytuacji. Zachowanie czarnoksiężnika, którego Elizabeth nazywała Stephenem, było bardzo podobne do zachowania jego przyjaciela, gdy ten zadłużył się w czarodziejce. Różnica polegała na tym, że James nie bronił się przed urokiem jaki roztaczała, a Stephen już owszem. Widać było, że walczy z rozwijającym się uczuciem do Elizabeth, a w tym wypadku był mądrzejszy niż James.
„Na razie to kontroluje, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdy tu przybyłem, a ona chciała mnie zabić na tych schodach. Widziałeś jej oczy? Widziałeś co zrobiła z tymi meblami? Jest jak diabeł, albo czarna dziura. Pożera wszystko na swojej drodze łącznie ze swoja rodziną.” – kontynuował. „Potrafi przebić się przez wielopoziomowe zaklęcie potężnych mistyków tylko potrzebuje do tego silnego impulsu. Jest jak tykająca bomba z tą różnicą, że siła jaką posiada może zmieść większość wszechświata. Masz pojęcie w co się pakujesz? Gościsz pod swoim dachem wroga, nie ofiarę potrzebującą pomocy.”
„Masz rację.” – zgodził się były neurochirurg. „Różnica polega na tym, że mój wróg jest spętany i zostanie strącony do lochów, gdy przyjdzie na to czas.”
Thomas zamilkł mierząc się wzrokiem ze Strang’em. Intruz był pod wrażeniem tego jak mocno  czarnoksiężnik ufał Elizabeth i traktował jak kogoś, kto wymagał opieki i pomocy podczas, gdy to ona była największym zagrożeniem.
„Wiem, że nie chcesz mi uwierzyć, ale to nie ja zabiłam twoją żonę Tommy.” – powiedziała spokojnie Elizabeth odwracając się w stronę mężczyzn.
Nie płakała, zdołała powstrzymać gromadzące się w oczach łzy, by nie okazywać słabości przed byłym przyjacielem. Thomas znów roześmiał się cynicznie i pokręcił głowa z niedowierzeniem.
„Może i jestem przeklęta tak jak mówisz. Może nie zasługuje na miłość i szczęście. Może nie jestem dobrym człowiekiem i zabiłam wiele tych, którzy również próbowali mnie zabić, ale pojmij w końcu Tommy, że nie miałam wpływu na swój los!” – krzyknęła doniośle zbliżając się do spętanego intruza.
Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna.
„Nie pragnęłam ścieżki, na której znajdę tylko śmierć i cierpienie, nie tylko moje, ale i moich przyjaciół oraz ludzi, którzy dali mi schronienie. W twoich oczach nie muszę być ofiarą. Nawet tego nie oczekuje, ale wiedz, że oddałabym własne życie, by uratować każdego z nich, każde życie, które zgasło z mojej winny.”
Otaczająca czarodziejkę złość sprawiła, że powietrze wewnątrz pomieszczenia zawibrowało od mistycznych wyładowań, a pomiędzy palcami Elizabeth czuła lekkie iskierki magii. Strange był przygotowany na taką ewentualność. Po tym co widział kilka godzin wcześniej na schodach wiedział, że rozmowa między Elizabeth, a Thomasem będzie ciężka i pełna negatywnej energii. Zresztą kasztanowłosa czarodziejka sama to zasugerowała, a i tak długo wytrzymała w przeciętnym spokoju podczas, gdy on chciał przywalić mężczyźnie już na samym początku.
Nie chciał jednak, by nieprzyjemna rozmowa zamieniła się w coś gorszego, dlatego zamierzał ją przerwać. Zwłaszcza, że intruz był mocno zaniepokojony.
„Liz.” – Elizabeth i Thomas spojrzeli na czarnoksiężnika, gdy ten zawołał kobietę. „Powinniśmy już iść.”
Czarodziejka przytaknęła skinieniem głowy i po raz ostatni zlustrowała byłego przyjaciela z góry.
„Powiedz mi tylko jedną rzecz.” – głowa mężczyzny uniosła się do góry, aby zmierzyć przyjaciółkę zaintrygowanym wzrokiem. „Dlaczego ty, a nie on?”
„Na początku Mordo nie wierzył, że tu jesteś.” – zaczął. „Zdołałem zdobyć na to solidne dowody.”
„W jaki sposób?”
„Ktoś mi pomógł.”
„Kto?” – syknęła wściekle chwytając jego twarz w dłoń i ściskając ją mocno.
„Przyjaciółka twojej matki.” – odpowiedział niewyraźnie. „Thalia.”

* * *
Witajcie (;
Kolejny rozdział za mną, a akcja zaczyna nabierać właściwego tempa opowieści. Jak myślicie Tommy będzie tym złym czy jednak dobrym? (;
Mam nadzieję, że FF przypadł niektórym osobą do gustu. Będzie mi bardzo miło jak zostawicie po sobie jakiś ślad nawet ze słowami krytyki! 
Pozdrawiam!


wtorek, 11 września 2018

Akwamarynowa Tajemnica - seria 01. epizod 05.




„Stephen.” - dłoń Chrisitne Palmer potrząsnęła ramieniem Stephena Strange’a, gdy mężczyzna od kilku chwil wpatrywał się w wyświetlacz telefonu, leżącego na okrągłym stoliku w kawiarni.
„Hmm…” – mruknął niechętnie, wyrwany z własnych myśli. „Och, wybacz. Jestem dziś nieco rozkojarzony.” – uśmiechnął się krzywo spoglądając Christine w oczy.
„Zauważyłam.” – powiedziała poważnie zmieniając nieco pozycje na krześle i upiła ostatni łyk kawy.
Twarz młodej pani doktor wyglądała na wyraźnie zmartwioną zachowaniem byłego kolegi po fachu, lecz nie chciała się narzucać, pamiętając jej wcześniejsze doświadczenie ze Strangem z czasów, gdy jeszcze formalnie można było nazwać ich parą.
Stephen nie cierpiał nadmiernej troski, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, dlatego od początku ich spotkania ignorowała dziwne zachowanie tłumacząc sobie, że ma po prostu kiepski dzień. Przedłużająca się, jednostronna rozmowa i brak zainteresowania jej osobą zakłuły Chrisitne w serce, chociaż robiła wszystko, aby nie dać po sobie tego poznać. Czekała na to spotkanie sporo czasu, a wszystko wskazywało na to, że nie będzie należało do udanych.
Do końca przerwy pozostało jej niecałej dwadzieścia minut, a jedynymi słowami jakimi dziś porozumiewał się Stephen były „tak” oraz „wszystko w porządku”. Jego kawa, którą zamówiła tuż przed spotkaniem, zdążyła już dawno wystygnąć. Czekoladowy donut z orzechową posypką pozostał nietknięty, kiedy jeszcze miesiąc temu zajadał się nim z uśmiechem na ustach. Bez wątpienia coś go trapiło. Zastanawiało ją jednak czy ma to coś wspólnego z „sektą”, do której należał, czy z czymś zupełnie przyziemnym.
„Więc…” – Christine kontynuowała próbując raz jeszcze dotrzeć w głąb przyjaciela, który przyglądał się pracującym kelnerką w kawiarni i postukiwał niespokojnie palcem po swoim udzie. „Konferencja w Toronto skończyła się całkiem przyjemnie, pomijając fakt, że moje wystąpienie należało chyba do najmniej udanych w całej karierze. „ – kobieta przerwała po raz kolejny, aby sprawdzić reakcję czarnoksiężnika. Znów błądził w swoich myślach. „Stephen, czy ty mnie w ogóle słuchasz?”
Wzrok czarnoksiężnika znów spoczął na młodej pani doktor. Nagle dotarło do niego jak mocno była zmartwiona i jak chętnie dzieliła się z nim kawałkiem swojego życia, a on przez całe spotkanie nie powiedział nic przyjemnego. Odchrząknął, aby oczyścić gardło, poprawił się na krześle przy okazji uspokajając nerwowy tik palcem i odezwał się do przyjaciółki:
„Wybacz mi Christine.” – powiedział szczerze pochylając się do przodu, aby być nieco bliżej kobiety. „Nie jestem dziś w nastroju do rozmów. Prawdę mówiąc, chciałem odwołać nasze dzisiejsze spotkanie.”
„Cóż „ – zaczęła. „ jestem niezmiernie ciekawa co zaważyło, że do spotkania jednak doszło, a raczej kto, bo na moje oko była to kobieta.”
Stephen westchnął zdając sobie sprawę, że czas spędzony w przeszłości z Christine, był jego słabością. Lekarka czytała go jak otwartą książkę.
„Tak, przyznaję, była to kobieta.” – przytaknął zrezygnowany i jeszcze raz spojrzał na wyświetlacz telefonu. Żadnych nowych wiadomości. Miał ogromną nadzieję, że nie była to cisza przed burzą. „Ale to nie jest tak jak ci się może wydawać.”
„Ach, klasyka.” – warknęła oschle, opadając na oparcie niewygodnego krzesła. „Naprawdę myślicie, że jakaś kobieta się na to nabierze?”
„Christine… Może to wydawać się dla ciebie nierealne, ale spójrz na mnie, jestem śmiertelnie poważny. Nic nie łączy mnie z tą kobietą. To ona zachęciła mnie do przyjścia na nasze umówione spotkanie.”
„Och.” – Christine była wyraźnie zaskoczona słowami przyjaciela. „Mogę poznać imię tej kobiety? Jak się poznaliście? Och, boże. Tylko nie mów, że należy do tej twojej sekty.”
„To dość skomplikowane.” – Stephen uniósł brwi rozdrażniony natłokiem pytań. „Nazywa się Elizabeth.”
„Przepiękne imię. Brytyjskie. Jest brytyjką?”
„Nie Christine, nie jest brytyjką i tak, należy do mojej sekty. Jest moją przyjaciółką.”
„Poczekaj, poczekaj.” – Christine uniosła do góry dłonie zatrzymując go przed kontynuowaniem i przyjrzała się uważnie Stephenowi. „Widzieliśmy się ostatni raz jakiś miesiąc temu. Teraz mówisz mi, że poznałeś jakąś kobietę, która w cudowny sposób w miesiąc staje się twoją przyjaciółką? Czy aby mnie pamięć nie myli i cudowny Stephen Strange miał w swoim życiu kilku przyjaciół, których zaufanie zdobywał latami?”
„Christine…” – czarnoksiężnik dotknął prawą ręką skroni i rozmasował ją nieco, aby się uspokoić. Ta rozmowa nie prowadziła do niczego dobrego, a powoli zamieniała się w nieprzyjemną wymianę zdań.
„Co będzie dalej? Spotkamy się za kolejny miesiąc, a twoja przyjaciółka stanie się kochanką jak ja?”
„Wystarczy.” – podniesiony ton Stephena usłyszały dwa sąsiednie stoliki, a cieszący się posiłkiem, roześmiani studenci, zerknęli w ich stronę.
 Strange uśmiechnął się przepraszająco w ich stronę, równocześnie sugerując, że są w porządku, a jego rozmowa z Christine nie skończy się kłótnią. Czy aby na pewno?
Młoda lekarka była poważnie wzburzona. Zagryzała nerwowo policzek od środka, by uspokoić targające nią nerwy, co chwilę poprawiała opadający kosmyk włosów, a jej nogi podrygiwały w górę i w dół. Stephen dał jej czas na uspokojenie, sam również nie należał do opanowanych osób, a zachowanie Christine wytrąciło go z równowagi. Byli dorośli, a ona zachowywała się jak nastolatka w dodatku robiła mu sceny zazdrości w zatłoczonej kawiarni Metro-General Hospital. Nie chciał powiedzieć jej czegoś niemiłego, dlatego postanowił milczeć tak długo aż Christine nie odezwie się pierwsza.
Zdziwił się, gdy pani doktor wstała nagle i szarpnęła za papierowy kubek po kawie z logiem kawiarni, a następnie nerwowym krokiem odeszła najprawdopodobniej w stronę koszy na śmieci.
Nie. Christine nie zostawiłaby go bez pożegnania. Znał ją zbyt dobrze. Zawsze musiała mieć ostatnie zdanie i tym razem na pewno też tak będzie.
Gdy młoda pani doktor dumała nad koszami, Stephen poczuł w głębi siebie dotkliwy wstrząs magiczny. Od razu stał się bardziej pobudzony i rozejrzał się wokół siebie wyglądając potencjalnego zagrożenia. Zaskoczony tak potężną dawką energii, nawet przez moment nie pomyślał, aby spojrzeć na wyświetlacz telefonu, który zaalarmował właściciela o przychodzącej wiadomości. Był pewien, że coś wydarzy się właśnie wokół szpitala, a nie nieco dalej w miejscu zwanym nowojorskim Sanktuarium, gdzie pozostała bezbronna Elizabeth.
Ludzie wokół ich stolika kontynuowali swój posiłek i byli zajęci rozmową. Zachowywali się zwyczajnie jak pracownicy i studenci podczas lunchu, śmiejąc się i odpoczywając przed ciężkim dniem jaki ich czekał w szpitalu. Potencjalne zagrożenie zauważyliby dopiero w chwili faktycznego ataku, który nie nadchodził. Stephen nie wiedział co o tym sądzić. Stał zdezorientowany szukając między stolikami obecności wroga. Nie było nikogo. Dopiero Christine sprowadziła go na ziemię, kładąc na jego ramieniu dłoń.
„Stephen myślę, że nieco przesadziłam.” – mówiła wolno, widocznie zażenowana swoim zachowaniem. „Nie powinnam cię była bezpodstawnie oskarżać. Przepraszam.”
„Ona potrzebuje pomocy Christine.” – powiedział oschle. „Jakiś czas temu straciła męża i dziecko, uwierz mi, że nie w głowię jej teraz związek z innym mężczyzną.”
„Mój boże.” – Christine zasłoniła usta dłonią. Była zła na siebie, że tak mocno zareagowała na szczerość byłego kochanka. „Stephen ja… Przepraszam, nie wiedziałam, że sprawa jest aż tak poważna. Jezu, zachowałam się jak idiotka.”
„Gdybyś dała mi dokończyć na pewno byś się dowiedziała.” – odparł nieprzyjemnie i jeszcze raz rozejrzał się niespokojnie po kawiarni, zanim spojrzał na Christine. „Nie wiem jak ukoić jej ból, jak pomóc jej przez to przejść. Staram się cały czas dotrzymywać jej towarzystwa, ale ona zawsze znajdzie sposób, aby gdzieś przepaść i wrócić w przeszłość. Ma koszmary. Słyszę jak płacze po nocach.”
„A rozmowa z psychologiem?”
„Nie będzie chciała przyjść. Jest zbyt uparta.”
„Całkiem znajome.” – mruknęła cicho pod nosem jednocześnie unosząc brwi do góry. Stephen słyszał jej słowa, ale nie miał zamiaru na nie reagować. „Może ja mogłabym z nią porozmawiać?” – zapytała niepewnie, obawiając się reakcji Stephena.
Nie była daleka w swoich domysłach. Były neurochirurg spojrzał na Christine jak na wariatkę, a zaraz po tym roześmiał się lekceważąco.
„Teraz chcesz z nią rozmawiać, a wcześniej oskarżałaś ją o romans ze mną? Wybacz Christine, ale to trochę niedorzeczne.”
„Przyznaje, zachowałam się nieprzyzwoicie, ale ty wcale nie musisz mi o tym przypominać, ok?” – odgryzła się. „Kiedy spotykasz się z kobietą po miesiącu, nie słuchasz jej i zerkasz ciągle na telefon, a potem mówisz jej o innej, to nie dziw się, że reaguje w ten sposób.”
Stephen pokręcił głową, a jego nerwowe podrygiwanie palcem palcem po udzie wróciło. „Niczego ci nie obiecywałem. Nie jesteśmy parą. Byliśmy kochankami, ale teraz jedyne co nas łączy Christine to przyjaźń. Chyba najwyższy czas, abyś to zaakceptowała.”
Christine zagryzła policzek od środka próbując powstrzymać gromadzące się w oczach łzy. Słowa Stephena bardzo ją raniły, a fakt, że kilka par oczu notorycznie przypatrywało się ich wymianie zdań, nie robił na niej najmniejszego wrażenia. Dzisiejszego dnia spodziewała się usłyszeć zupełnie coś innego, a tymczasem znaleźli się w sytuacji, która w połowię przypominała tą sprzed roku w jego mieszkaniu. Tym razem to ona zawiniła.
Malutka dioda migająca na wyświetlaczu telefonu, sygnalizująca wiadomość lub nieodebrane połączenie w końcu przyciągnęła uwagę czarnoksiężnika. Mężczyzna rzucił się do urządzenia i odblokował ekran, aby odczytać odebraną wiadomość.
Minęło dziesięć minut odkąd wiadomość dotarła do Stephena. Nadawcą była Elizabeth i wzywała pomocy. Oddech ugrzązł mu w gardle, a serce na moment przestało bić. Dopiero teraz dotarło do niego skąd ten wcześniejszy wstrząs. To nie ulice Nowego Yorku były zagrożone, a prześliczna, kasztanowłosa kobieta zamknięta w Sanktuarium bez szans na obronę. Natychmiast wstał i wybiegł z kawiarni zostawiając zdezorientowaną Christine samą ze swoimi domysłami.
Po przybyciu na miejsce dowiedział się jak bardzo się mylił. Wstrząs spowodowała Elizabeth. Kasztanowłosa czarodziejka władała tak ogromną mocą, że udało jej się przebić przez wielopoziomowe, skomplikowane zaklęcie, które miało ją czynić bezbronną. Wszystko wokół nich unosiło się w górze, a za plecami Elizabeth pływała w powietrzu jego Peleryna Lewitacji, obserwując ją i chroniąc przed ewentualnym niebezpieczeństwem ze strony intruza. Zrozumiał jak wyjątkowa była ta dziewczyna i dlaczego Wong tak mocno starał się ją chronić od wszelkich niebezpieczeństw.

* * *

Kiedy się przebudziła za oknami było już ciemno, podobnie jak wewnątrz sypialni. Jedyny blask światła dobijał się z lampki stojącej na szafce nocnej obok łóżka. Nie był jednak ostry, a stonowany do najmniejszego stopnia tak, aby nie raził jej w oczy.  Rozejrzała się po sypialni i śmiało można stwierdzić, że ktoś przy niej czuwał. Sugerowało to pozostawione obok łóżka krzesło i leżąca na nim książka, której tytułu nie potrafiła odczytać. Obraz przed oczami był jeszcze rozmyty.
W głowię jej dzwoniło jak po jednym z koncertów, na który uciekła kiedyś z Kamar-Taj z przyjacielem z okresu nastoletniego buntu. Stali wtedy pod samą sceną, bawiąc się pośród rozbawionego tłumu fanów i oglądając muzyków w ich szalonym, estradowym tańcu, słuchając wokalnych popisów. Efekt po wyjściu z koncertu był dokładnie taki sam i zanikał stopniowo przez kilka godzin. Pamiętała, że po pojawieniu się w domu odbyła długą rozmowę z Przedwieczną, ale mimo tego było warto poczuć się choć przez moment zwykłą nastolatką.
Prócz nieprzyjemnego dzwonienia w uszach, rujnującego jej nasłuchiwanie dźwięków dochodzących z wnętrza Sanktuarium, a nawet sypialni, Elizabeth z trudem podniosła się do pozycji siedzącej, bo świat wokół niej nieprzyjemnie wirował. Usta miała spierzchnięte, a gardło paliło ją niemiłosiernie z braku płynów. Musiała być nieprzytomna przez kilka godzin. Na szczęście na szafce nocnej stał dzbanek z wodą i szklanka, do której ochoczo sięgnęła.
 Trzęsące się ręce utrudniały jej nalewanie przeźroczystego płynu do szklanki. Jakaś jego część rozlała się po mięciutkiej pościeli, którą była jeszcze przykryta, oprócz stóp wystających poza nią, a część trafiła w środek naczynia. Ogromny wysiłek jaki włożyła w samo nalanie wody był tak duży, że zanim sięgnęła szklanką do ust musiała odczekać krótką chwilę. Do tego czasu nikt się u niej nie pojawił. Cieszyła się z tego powodu, bo mogła w spokoju zastanowić się nad tym, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej.
Tommy, ten wiecznie roześmiany i pełen życia Tommy próbował ją zabić z rozkazu Mordo. Nie, Mordo chciał ją żywą, a Tommy pragnął jej śmierci, jednak zupełnie nie wiedziała, co skłoniło przyjaciela jej zmarłego męża do tak przerażającego czynu. Co miało aż tak ogromny wpływ na niego? Mordo? Czyżby robił wszystko, aby poróżnić ją z pozostałymi przyjaciółmi? Jak Tommy ją wyśledził? Czy Mordo wiedział, gdzie się ukrywała? Było tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Właściwie odpowiedzi mogła udzielić jej tylko jedna osoba, o ile jeszcze żyła. Wong.
Wszechogarniająca wściekłość była impulsem, który zmobilizował ją do wstania z ciepłego łóżka. Odrzuciła pościel na drugą część łóżka, odstawiła opróżnioną szklankę na szafkę nocną i podreptała do łazienki należącej do jej sypialni.  Od razu otoczyło ją chłodne powietrze Sanktuarium.
Drzwi zamknęła na klucz w obawie przed niechcianym gościem. Odkręciła gałkę z ciepłą i zimną wodą, aby wanna napełniła się podczas, gdy ona miała pozbyć się ciuchów. Zaczęła od bluzki rzucając ją w kąt łazienki, zaraz po niej w ruch poszły wąskie spodnie, które i tak były na nią za szerokie, skarpetki i bielizna. Całe jej ciało pokrywały stare blizny. Większość z nich były płytkie, wyblakłe i prawie niewidoczne dla ludzkiego oka, lecz kilka z nich wyraźnie odznaczało się na mleczno-białej skórze upadłej czarodziejki. Jedną z nich była blizna po porodzie jej nie żyjącej córeczki, a drugą świeża pamiątka zafundowana przez Mordo miesiąc temu.
Elizabeth dotknęła najmocniej zaczerwienionej rany, z której dopiero co Stephen ściągnął jej szwy. Kątem oka dostrzegła obok siebie jakiś ruch, odwróciła lekko głowę i zorientowała się jak wielki błąd popełniła spoglądając na swoje odbicie. Po prawej stronie wisiało ogromne lustro. Oczywiście, że lustra wisiały w łazienkach. Był to normalny element wystroju tych pomieszczeń, ale to lustro obejmowało ją całą, od stóp do głowy. Nagą.
 Nigdy nie przywiązywała szczególnej wagi do wyglądu własnego ciała w końcu na co dzień walczyła o własne życie, a walka zawsze pozostawiała po sobie jakieś ślady. James zawsze powtarzał jej, że jest piękna i nie musi się wstydzić starych blizn, ale dziś przyglądając się sobie w lustrze ujrzała potwora, którym powoli się stawała przez całe swoje życie. Była zupełnym wrakiem człowieka. Wychudzona i poobijana z całą masą dowodów na skórze. Załkała jak dziecko, a po bladych policzkach popłynęły słone łzy. Zamknęła oczy i odwróciła w przeciwną stronę czując ogarniający ją wstyd.
„Co uczyniłam w życiu?” – jęknęła smutno. „Dlaczego jestem tak karana przez los? Dlaczego wszyscy, których kocham tak bardzo mnie ranią?”
Dłonie Elizabeth opadły na bok wanny napełniającej się gorącą wodą. Para wodna unosiła się wokół niej tworząc wilgotne powietrze skraplające się na jej nagie ciało. W łazience zaczynało się robić gorąco, a pokrywająca jej ciało gęsia skórka, zaczęła powoli znikać.
„Tato, mamo…” – szloch wstrząsnął jej ciałem. „…gdziekolwiek jesteście, błagam, pomóżcie mi. Chcę tylko zaznać szczęścia. Nie pragnę nic więcej jak być szczęśliwym człowiekiem.”
Nie wiedziała, że za drzwiami łazienki ktoś nasłuchuje. Nie wiedziała, że tą osobą jest Stephen, który pojawił się w jej sypialni w celu sprawdzenia stanu kasztanowłosej czarodziejki. Chciał zapukać do drzwi łazienki, ale powstrzymał się, gdy usłyszał jej gorzki szloch. Serce ścisnął mu potężny żal. Elizabeth była jeszcze młoda, a przeszła w swoim życiu zbyt wiele. Chciał dać jej ukojenie jakiego potrzebowała. Chciał, aby zapomniała o wszystkich nieprzyjemnościach jakie doznała w swoim życiu. Chciał, aby poczuła się szczęśliwa, lecz nie wiedział jak. Odszedł w głąb sypialni, aby dać czarodziejce  odrobinę prywatności.
Woda była gorąca, gdy wchodziła do wanny. Parzyła ją w skórę, ale w tym momencie potrzebowała takiej kąpieli. Chciała zmyć z siebie bród, którym obdarzył ją Tommy, a także ten, którym znów zatruła swoją duszę. Magia z Mrocznego Wymiaru nadal wibrowała w jej żyłach, rozchodząc się w nich jak trucizna.
Nikt nie był w stanie zapanować nad czarną magią. Nawet najpotężniejsi czarodzieje ulegali pokusą, a ich serca nigdy nie były już czyste. Splamione do końca życia. Nie chciała być jedną z nich, nie chciała być taka jak jej ojciec. Wiedziała jednak, że jest przeklęta i od niej zależało jak to wykorzysta.
Spędziła w wannie czterdzieści minut. Przez ten czas Stephen Strange czuwał w sypialni oczekując jej powrotu. Kilkakrotnie toczył wojnę ze swoimi myślami, czy nie zapukać i upewnić się, że tam właśnie jest, ale coś wewnątrz niego czuło tą zranioną duszę i dawało znać, że jest w porządku na tyle na ile było to możliwe fizycznie. Ubrana w biały szlafrok opuściła ciepły azyl nieco spokojniejsza niż wcześniej. Złość wyciszyła się, a zastąpiła ją obojętność do czasu aż nie stanęła twarzą w twarz z przystojnym czarnoksiężnikiem.
Nie liczyli upływającego czasu, w którym stali wpatrując się w siebie. Nie złamali przyjemnej ciszy przerywanej głębokimi wdechami kasztanowłosej czarodziejki, słowa były zbędne i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Jakaś siła przyciągnęła Elizabeth do Stephena, a on bez słowa przyjął tę kruchą istotę w swoje ramiona, obejmując ją mocno i wdychając jej słodki zapach. Pachniała cynamonem i miodem. Wiedział, że zapamięta ten zapach na długo.
„Hej…” – Stephen przemówił pierwszy nadal trzymając Elizabeth w swoich silnych ramionach. Kobieta zagłębiła twarz jeszcze głębiej w niego, jakby próbowała znaleźć swój prywatny azyl, z którego nie chciała się uwalniać. „…już jesteś bezpieczna. Nikt nie zrobi ci więcej krzywdy.”
Szloch wstrząsnął ciałem czarodziejki na wspomnienie wydarzeń z przed kilku godzin. Za zamkniętymi oczami wciąż widziała furię wymalowaną na twarzy dawnego przyjaciela.
„Popełniłem ogromny błąd zostawiając cię dzisiaj samą.” – westchnął żałośnie słysząc jej płacz. „Od jakiegoś czasu podejrzewałem, że ta cisza nie jest dobra, że coś się za nią kryję i miałem rację. Nie powinienem był cię posłuchać w kwestii spotkania z Christine. Nie za cenę twojego bezpieczeństwa.”
Elizabeth oderwała się od uścisku Stephena i cofnęła krok w tył, otulając się ramionami. Zrobiło jej się przeraźliwie zimno, gdy ciało czarnoksiężnika znalazło się nieco dalej niż ona stała. Twarz czarodziejki była wstrząśnięta, a na czole pojawiły się dwie głębsze bruzdy zdziwienia, gdy dzieliła spojrzenie z mężczyzną.
„Wybacz Stephen, ale nie jesteś mi nic winien.” – powiedziała. „To ja jestem tą, która nigdy nie będzie w stanie spłacić długów jakie u ciebie zaciągnęłam. Dwukrotne uratowanie życia, pomoc przy odzyskaniu mocy. Nawet nie wiem jak mam się za to odwdzięczyć. Moje bezpieczeństwo jest tylko i wyłącznie moim zmartwieniem. Ty nie możesz się oskarżać o to, że spotkałeś się z ukochaną, a w między czasie doszło do.. tej sytuacji.” – dokończyła ostrożnie wpatrując się w zdezorientowanego Strange’a.
„Wysłałaś do mnie wiadomość.” – zauważył. „Oczekiwałaś pomocy.”
„Bałam się o życie Wonga. Nie wiedziałam do czego zdolny jest Thomas, by mnie dorwać. Wong został sam na sam z furiatem.” – kasztanowłosa czarodziejka przeczesała dłońmi opadające jej na twarz, mokre kosmyki włosów i zawiesiła ręce na karku. „Kiedyś myślałam, że znam tego człowieka, a dziś w jego oczach widziałam tylko nienawiść bijącą w moją stronę.”
„Christine nie jest moją ukochaną.” – słowa uciekły z ust Stephena zanim przemyślał ich znaczenie. Elizabeth spojrzała na niego spod byka, starając się zrozumieć nagłą zmianę tematu.
„Co?”
„Jesteśmy przyjaciółmi albo byliśmy, bo zostawiłem ją w kawiarni bez słowa pożegnania.” – wyjaśnił, ale Elizabeth nie skomentowała jego słów. „Kim jest dla ciebie ten cały Thomas?”
„Był przyjacielem mojego męża.”
„Bliskim?”
„Dość bliskim.” – przyznała skinieniem głowy. „Przyjaźnili się od dzieciństwa. Jeżeli ktoś ma wiedzieć o mnie prawie tyle samo co James, to tylko on. Mój mąż dzielił się z nim praktycznie wszystkim. Thomas wiedział o moich mocach, dzieciństwie, rodzicach. Mordo musiał to wykorzystać, ale nie mam zielonego pojęcia, czym go zmusił. Rozmawiałeś z nim?”
„Nie.” – przyznał szczerze. „Byłaś przez kilka godzin nieprzytomna, a ja wolałem mieć cię na oku niż rozmawiać z nim. Wong chyba też nie miał takiego zamiaru. Pomyślałem również, że chciałabyś być przy tej rozmowie.”
„To miłe z twojej strony. Dziękuje.”
Elizabeth uśmiechnęła się krzywo, minęła czarnoksiężnika i usiadła na skraju posłanego łóżka. Biały szlafrok, którym była owinięta komponował się z jej jasną karnacją, a jedyna oznaką, że kobieta była wciąż żywa, były zaczerwienione od kąpieli policzki. Mimo uśmiechu jakim obdarowała Strange’a chwilę temu, jej twarz wyrażała ogromny żal, a akwamarynowe oczy będące najpiękniejszymi jakie w życiu widział, tętniły nieprzeniknionym smutkiem. Stephen usiadł obok niej sprawiając, że łóżku ugięło się pod jego ciężarem. Nie zwróciła na to uwagi wpatrując się w jeden punkt na ziemi, gdzie leżał mięciutki dywan w czerwono-brązowym odcieniu. Dopiero, gdy ujął jej dłoń, Elizabeth uniosła wzrok i spojrzała na niego zaskoczona tym gestem.
Kciuk swobodnie śledził jej wilgotną i niesamowicie delikatną skórę. Sprawiało jej to niezwykłą przyjemność i dodawało otuchy. Stephen nie musiał jej przekonywać, po której stronie stoi. Może miesiąc temu nie był do niej przekonany, nie znał jej, ani jej zamiarów, ale właśnie wtedy połączyła ich dziwna więź, która z dnia na dzień rozkładała szerzej swoje skrzydła. Stał po jej stronie. Chciał ją chronić nawet za cenę własnego życia, bo widział w niej coś znacznie lepszego niż to co ona widziała w lustrze. Dla niego nie była potworem tylko naznaczoną przez los kobietą.
Peleryna Lewitacji owinęła się nagle wokół Elizabeth zaskakując ich obu. W pierwszym momencie podskoczyła nieco do góry i zadrżała, gdy materiał starożytnego artefaktu połaskotał jej odsłoniętą szyję, a tym samym przysunęła się bliżej Stephena, który nie wypuścił jej dłoni z rąk. Zaśmiała się dźwięcznie i zerknęła przez ramię, by na nią spojrzeć. W tym samym czasie Stephen przez krótką chwilę rozkoszował się jej śmiechem próbując zaszufladkować go w swojej pamięci.
„Chyba znalazłaś kolejnego sojusznika.”- odezwał się cicho Stephen, starając się nie przestraszyć swojej towarzyszki jak zrobiła to Peleryna Lewitacji.
Elizabeth zmarszczyła brwi. „ Zupełnie nie wiem jak to się stało. Przecież należy do ciebie, a artefakty przypisują sobie jednego właściciela.”
„Czy to ważne?” – uniósł figlarnie brew do góry. „A może jesteś kimś wyjątkowych?” – Elizabeth otworzyła usta, by zaprzeczyć tym błędnym słowom, ale palec Stephena uciszył ją. „Nie mów tego, co zamierzałaś. Nie przy mnie, dobrze? Dla mnie jesteś kimś wyjątkowym i nie pozwolę nazywać cię w mojej obecności potworem.”
Elizabeth w odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko.