poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Akwamarynowa Tajemnica - seria 01. epizod 04.





Stephen nie do końca wiedział jak wywiązać się ze złożonych obietnic. Z jednej strony obiecał Wongowi, że zrobi wszystko, aby chronić Elizabeth przed czyhającym na nią niebezpieczeństwem, wliczając w to ewentualny atak Mordo na Sanktuarium, ale z drugiej strony chciał pomóc kasztanowłosej kobiecie w odzyskaniu mocy. Pierwsza opcja wydawała się znacznie łatwiejsza i w tej chwili przemawiała do niego znacznie bardziej niż ta, którą złożył Elizabeth. Nie chciał żeby odzyskanie zdolności przez kobietę łączyło się z jakimkolwiek zabójstwem, bo morderstwo nie miało łagodzić bólu tkwiącego głęboko w sercu kasztanowłosej czarodziejki.

Zbyt pochopnie złożył obydwie obietnice chcąc zadowolić i Wonga i Elizabeth, a teraz musiał za to płacić.

W jego pamięci nadal tkwił obraz akwamarynowych oczu, które na krótką chwilę zamieniły się w świecące, czerwone kule. Pamiętał ogarniającego go przerażenie i napięcie mięśni w każdej chwili gotowych do walki. Według Elizabeth jej moc nadal była powstrzymywana przez skomplikowane zaklęcie rzucone na nią kilkanaście lat temu. Wielopoziomowe zaklęcia należały do najpotężniejszych, często zdejmowanych tylko przez tych, którzy je rzucili. Oczywiście wszędzie istniały wyjątki. Nie było żadnych podstaw, aby sądzić, że zaklęcie przestaje działać chyba, że ktoś chciał żeby tak się stało. I tak właśnie stało się w przypadku Elizabeth.

„To zaklęcie już od samego początku było źle rzucone.” – Elizabeth ze wściekłością zwaliła z biurka wszystkie książki i oparła się o nie oddychając głęboko, aby się uspokoić.

Nienawiść jaką czuła w tej chwili do Przedwiecznej była nie do opisania. Jej córka i mąż zginęli przez fatalnie rzucone zaklęcie. Gdyby wiedziała wcześniej, być może byłaby w stanie ich uratować.

Stephen milczał tajemniczo przygryzając zębami końcówkę długopisu i obserwował kolejny wybuch złości u kasztanowłosej kobiety. Była zdesperowana, aby pomścić śmierć swoich bliskich tak bardzo, że nie panowała nad ogarniającą ją nienawiścią. Ogromnie jej współczuł. Z drugiej strony bał się potęgi mocy jaką nosiła w sobie ta dziewczyna. Na razie wątpliwe zaklęcie trzymało ją w ryzach, ale nie wiadomo, co może się stać, gdy Elizabeth ją odzyska. A może po śmierci Przedwiecznej zaklęcie z czasem cofało się? Zaczynał wątpić czy dotrzyma złożonej jej obietnicy.

„Powinnaś się uspokoić.” – powiedział wolno opierając łokcie na jesionowym biurku, próbując spojrzeć kobiecie w oczy, które w niewytłumaczalny sposób, sprowadzały go na kolana.

„Gdybyś był w mojej sytuacji, zachowywałbyś się podobnie.” – nie spojrzała mężczyźnie w oczy, nie mogła. Chciała czuć jak wściekłość rozchodzi się w jej żyłach.

„Nie wiem, co bym zrobił, gdybym był na twoim miejscu.” – powiedział łagodnie. „I ty też tego nie wiesz, dlatego zostawmy to i skupmy się na odczytaniu treści tego zaklęcia i jego ewentualnych ostrzeżeń.”

Jego szczery uśmiech przykuł uwagę Elizabeth. Kobieta uniosła wzrok, spokojniejsza niż chwilę temu i odwzajemniła go unosząc do góry kąciki ust. Przez moment wymieniali między sobą krótkie spojrzenia aż do pokoju nie wszedł Wong z tacą i trzema kubkami wypełnionymi smakowitą herbatą z miodem.

Niemal natychmiast zauważył rozrzucone po ziemi księgi i spiorunował wzrokiem Lisbeth, która w odpowiedzi wywróciła oczami. Kucnęła z zamiarem ich posprzątania.

„Kolejny wybuch złości?” – bibliotekarz zwrócił się z pytaniem do Strange’a uzyskując cichą odpowiedź w postaci skinięcia głową.

Wong nie potrafił ukryć głębokiego zmartwienia zachowaniem przybranej siostrzyczki, a na jego czole pojawiły się trzy głębokie zmarszczki, gdy próbował rozmyślać nad jej stanem. Elizabeth odłożyła poskładane książki na blat biurka i warknęła ostro:

„Ja wciąż tu jestem Wong i nie cierpię jak gada się na mój temat w mojej obecności.”

Chciał jej uchylić nieba, a ona nadal traktowała go z pogardą i nie odzyskała w pełni utraconego zaufania. Wong wiedział, że będą potrzebowali sporo pracy, aby wrócić do stanu sprzed kilkudziesięciu lat. Nie rezygnował nawet, gdy sprawiała mu ogromny ból. Zazdrościł byłemu neurochirurgowi kontaktu jaki zdobył z Elizabeth.

Herbata z miodem uspokajała ją. Nie piła jej jednak w towarzystwie dwójki mężczyzn tylko w oddali, stojąc przy oknie i wpatrując się w jeden punkt przed siebie. Zdarzało się, że z ust kobiety wydobywał się cichy śmiech zaskakujący obu panów studiujących księgi tłumaczące język celtów. Milcząc spoglądali w stronę nieruchomej Elizabeth, aby choć przez chwilę napawać się widokiem radosnej twarzy kobiety. Nie mogli widzieć tego, co widziała ona, kilkuletnią dziewczynkę w lnianej sukience z kwiatowymi haftami, które jej matka dziergała co noc, bawiącą się w ogrodzie wraz z jej ojcem.

Była wtedy w zupełnie innym świecie. Tym, który już dawno przeminął, a w jej sercu została głęboka pustka szczęśliwych dni.



* * *



Elizabeth syknęła po raz kolejny, gdy zimny metal szczypiec chirurgicznych spotkał się z jej skórą na prawym boku ciała.

Nie polubiła tego uczucia, a jeszcze mniej podobało jej się nieprzyjemne ciągnięcie szwów, które ze starannością, mimo nadal trzęsących się dłoni, założył jej Stephen w dniu, w którym się poznali. Rana wygoiła się w znacznie wydłużonym czasie przez ogólny zły stan fizyczny kobiety. Szwy nie były perfekcyjną linią, którą kiedyś Strange mógłby się szczycić przed kolegami z pracy. Wyglądały nieco niechlujnie jak na byłego neurochirurga, a to wprawiało go w nie małe zakłopotanie. Elizabeth zupełnie się tym nie przejmowała. Strange uratował jej życie, gdy najbardziej tego potrzebowała i w tej chwili nie liczyło się jak zrosła się rana i czy blizna jest większa niż pięć centymetrów. Większą nosiła na podbrzuszu, gdy jej córka postanowiła nie współpracować i przyjść na świat odwrotną drogą niż ta, do której Elizabeth przygotowywała się całe dziewięć miesięcy.

Na następne syknięcie Stephen zareagował kontrolnym spojrzeniem w stronę twarzy kobiety. Grymas bólu wymalowany na niej i mocno zamknięte powieki, wprawiły go znów w zakłopotanie, a jego serce zabiło nieprzyjemnie szybko. Zrozumiał, że stracił swój dawny profesjonalizm i delikatność względem pacjentów i nie mógł sobie wybaczyć, że tak bardzo rani leżącą kobietę.

Szczypce odsunęły się od wstępnie zagojonej rany, a jego zdeformowane dłonie opadły na uda. Chwilowy brak kontaktu narzędzia ze skórą zdziwił Elizabeth do tego stopnia, że otworzyła oczy i uniosła głowę, aby spojrzeć na byłego neurochirurga.

„Mogę dać ci moment i będziemy kontynuować.” – powiedział wyraźnie zmartwiony jej stanem.

„Nie, proszę.” - zaczęła. „To nic przyjemnego, szczególnie to ciągnięcie, ale chcę mieć to już za sobą. Nie przedłużajmy, jeżeli nie jest to konieczne.” – uśmiechnęła się szybko, jakby chcąc dodać Stephenowi otuchy.

Opowiedział jej o swoim wypadku samochodowym i o tym jak stracił sprawność w dłoniach. Był chirurgiem, a ręce były jego narzędziem pracy. Długa rehabilitacja nie dała znaczącej poprawy, jego ręce nadal drżały, dlatego tak bardzo bał się, że robi krzywdę Elizabeth.

„No dalej.” – zachęciła go.

Stephen westchnął i wrócił do pozbywania się szwów. Została jeszcze połowa i miał nadzieję, że nie zada jej większego bólu niż dotychczas.

Odważył się przyłożyć ciepłą dłoń do boku kobiety, aby spróbować zneutralizować nieprzyjemne uczucie wyciągania szwów z zasklepionych rogów rany. Zaparło mu dech w piersi, kiedy pod opuszkami palców zdeformowanej dłoni poczuł jak bardzo, mleczna skóra Elizabeth, jest delikatna w dotyku. Nie mógł się oprzeć i pogłaskał ją delikatnie kciukiem, gdy kolejny kawałek nici chirurgicznej został wyciągnięty przez szczypce.

Elizabeth starała się kontrolować swoje zachowanie i udawać twardzielkę, ale uczucie wyciągania nici z ciała wcale nie należało do najprzyjemniejszych. Dopiero kojący dotyk Stephen’a sprawił, że rozpłynęła się i na krótki moment oddała kojącemu uczuciu. Zapomniała o bólu jaki sprawiały jej te nieszczęsne nitki.

Już wcześniej przyglądała się jego dłonią, gdy przygotowywał dla niej śniadanie lub w czasie czytania książek i zastanawiała się jakie to uczucie być dotkniętym przez niego tak zupełnie na jawie, a nie w czasie, gdy zachodzi taka potrzeba. Czuła blizny pozostawione po operacjach i stabilizatorach. Uśmiechnęła się, gdy spodobało jej się uczucie posiadania ich na skórze.

„Blizna nie będzie ładna.” – zagadał nagle Strange próbując rozładować rosnące w nich napięcie. Cisza naznaczona zachwytem była niezręczna. „Starałem się jak mogłem, ale moje ręce nie są już tak sprawne jak przed wypadkiem.”

Elizabeth prychnęła głośno.

„Nie specjalnie mnie to interesuje, wiesz?” – odparła rozbawiona. „Mam większą bliznę niżej i ona też jakoś mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie nawet ją lubię. Ta również mi się spodoba.”

„Wiesz, ze nie musisz mnie pocieszać? Byłem chirurgiem sporą część mojego życia, by wiedzieć jak beznadziejnie to wygląda i nie jest to nawet pięćdziesiąt procent moich możliwości.”

„Nie pocieszam cię Stephen.” – uniosła się na łokciach, by móc spojrzeć na mężczyznę. „Mówię całkiem poważnie. Uratowałeś mi życie, kiedy tego najbardziej potrzebowałam. Nie liczy się dla mnie jak będzie wyglądać ta blizna tylko to, że dałeś mi szansę na dalsze życie, za co jestem ci niesamowicie wdzięczna.”

Ciepłe uczucie wypełniło klatkę piersiową czarodzieja. Uśmiechnął się niepewnie sam do siebie, co nie uszło uwadze kasztanowłosej kobiety. Widząc, że podniosłą mężczyznę na duchu, Elizabeth wróciła do wygodniejszej pozycji rozkoszując się dotykiem ciepłej dłoni na prawym boku.

„Wong mówił mi, że spotykasz się dzisiaj ze swoją kobietą.”

„Wong ma zdecydowanie za długi jęzor.” – powiedział. „Poza tym Christine nie jest moją kobietą. Jest przyjaciółką.”

„Przyjaciółką z korzyściami.” – Stephen zerknął szybko w jej stronę, a błysk złości w jego oku mówił sam za siebie.

„To też ci powiedział?”

„Nie.” – odparła chichotając pod nosem. „Po prostu bardzo się irytujesz, gdy ktoś o niej wspomina.”

„Nie śmiej się.” – Stephen skarcił ją, gdy ciało Elizabeth zaczęło trząś się z powodu śmiechu. Nie mógł trafić szczypcami w nić, a nie miał zamiaru zrobić jej krzywdy.

„Przepraszam.”

Przez chwilę oboje milczeli. On próbował wymyślić jakąś dobrą wymówkę, w którą Elizabeth mogłaby uwierzyć, a ona starała się stłumić śmiech, który nie chciał jej opuścić.

„To skomplikowane...” – słowa wymsknęły się z ust Stephen’a zanim mógł je powstrzymać, dlatego szybko pośpieszył z dokończeniem zdania. „… ja i Christine.”

„Co jest skomplikowanego w tym, że dwoje ludzi się kocha?” – zapytała, ale odpowiedziała jej głucha cisza i głębokie westchnienie ze strony czarodzieja. Uniosła się ponownie na łokciach i utkwiła w mężczyźnie swoje przenikliwe spojrzenie. „Ach, rozumiem. Ty nie wiesz czy ją kochasz.”

„Chciałbym żeby była szczęśliwa.”

„A dlaczego w tym szczęściu nie ma miejsca dla ciebie?”

„Spójrz na mnie i tym kim jestem. Znasz ten świat równie dobrze jak ja, może i lepiej, a teraz powiedz mi, czy jest w nim miejsce na szczęście?”

Miał rację. Rzeczywistość, w której żyli była niesamowicie brutalna, czasami nawet brutalniejsza niż się mogło zdawać. Sama przecież, całkiem niedawno straciła swoją rodzinę, a ból jaki towarzyszył jej nieprzerwanie od dnia ich śmierci był niekończącym się koszmarem. Zbudowana swoje szczęście na niepewnym gruncie. Przez kilka długich lat to szczęście narkotyzowało ją sprawiając, że zapomniała o niebezpieczeństwie czyhającym tylko na jej potknięcie. Zadłużyła się w miłości i spokoju, odpuściła sobie i straciła wszystko przez brak czujności, a teraz starała się wmówić Stephenowi, że miłość jest możliwa nawet w tej przerażającej rzeczywistości, w której oboje żyli.

Nie, nie miała do tego prawa. Miłość była słabością, z którą trzeba było walczyć. Kochanie kogo było błędem, na który już nigdy nie mogła sobie pozwolić. Nie ze względu na siebie, ale na osobę, którą mogła w przyszłości darzyć tym uczuciem.

„Wiem o czym myślisz.” – łagodny głos Strange’a przykuł je uwagę. Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, lekko rozchylonymi wargami i przerażeniem wymalowanym na twarzy. „To ci nie pomoże Elizabeth tylko powoli zabije. Nic z tego, co wydarzyło się tamtego dnia nie było twoją winą.”

Jak daleko zaszli w tej rozmowie? Od miłości do śmierci jej jedynego dziecka i mężczyzny, który był jej wsparciem przez niemal dziesięć lat?

„Próbowałam stworzyć sobie własne szczęście, a przez te wszystkie lata zapomniałam o niebezpieczeństwie, które zawsze mnie odnajdywało.” – wyszeptała i pociągnęła nosem. ”To jest tylko i wyłącznie moja wina, bo to ja miałam ich chronić. Rozumiesz? Żyliśmy w kokonie zapominając, że przed przeznaczeniem nie da się uciec. Jestem przeklęta.”

„Nie, nie jesteś Lilibet.” – Stephen natychmiast zaprzeczył, a jego dłoń wystrzeliła, aby objąć policzek wstrząśniętej Elizabeth.

Pożałował swojej reakcji w chwili, gdy jej akwamarynowe tęczówki objęły jego oczy, a kasztanowłosa kobieta poddała się przyjemnemu ciepłu jego dłoni. Niewiarygodne, że ten człowiek mógł wydawać, aż tyle ciepła.

„Tylko on mnie tak nazywał… Mój mąż… Lilibet.” – niewiarygodnie szczery uśmiech zaszczycił usta kasztanowłosej piękności. „Jak możesz być tak do niego podobny, a jednocześnie tak inny. To absurd.” – szeptała przestraszona śmiałością jaka ogarnęła jej wnętrze.

Przyjemny zapach cynamonowych kadzideł rozchodził się po sypialni Elizabeth, a wieczny półmrok panujący w pomieszczeniu dawał wrażenie niesamowitej intymności. Ich nagła i nieoczekiwana przyjaźń zachodziła zbyt daleko w bardzo krótkim czasie. I choć obydwoje zdawali sobie z tego sprawę, czuli jak wielkie niebezpieczeństwo na siebie ściągają, nie zamierzali się od tego uwalniać. Podobało im się jak wielki wpływ na siebie mieli i jak bardzo rozumieli się w wielu sytuacjach. Czy było możliwe, że pojawienie się Elizabeth jak i śmierć jej najbliższych była zapisana w gwiazdach? Czy ktoś taki jak ona był mu przeznaczony?

Stephen spędził z Elizabeth o wiele mniej czasu niż ze wszystkimi ludźmi, których poznał w swoim życiu. Przedwieczna, Mordo, Wong, Christine, przyjaciele z pracy, rodzina. Wszyscy próbowali mieć na niego jakiś wpływ, zmieniać go w osobę, którą nie potrafił, albo nie mógł być. Elizabeth go po prostu zaakceptowała, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Nie próbowała ingerować w jego życie, wprowadzać zmiany, na które zgodziłby się, bo odgrywała jakąś rolę w jego życiu. Krótką czy długą, nie miało to znaczenia. Liczyło się to, że ta kobieta nie zamierzała ingerować w najczulszą strefę, po prostu zaakceptowała go takim jakim był i za to miał do niej ogromny szacunek.

W jakimś sensie w ciągu tych trzech tygodni odkąd się znali, Elizabeth stała mu się bliższa niż podejrzewał. Chciał nie tylko pomóc jej w zemście i dorwać Mordo za cały wyrządzony jej ból, ale chronić za wszelką cenę, nawet jeśli miałoby to go kosztować życie.

„Nie pamiętam nawet jak wyglądał.” – prychnęła ironicznie obejmując dłoń czarodzieja, a jej policzki pokryły się mokrymi stróżkami wody, gdy zamykała i otwierała oczy pełne łez.

„Nie płacz Lilibet. Twój płacz pogłębia tylko ból jaki odczuwasz. On minie. Prędzej czy później zapomnisz zaznasz spokoju.”

Jej głowa przekręciła się w bok. Spojrzała na tlące się w oddali, cynamonowe kadzidła wypełniające jej nozdrza słodkim zapachem przyprawy. Wspomnienia były bolesne, a ona nie chciała dłużej się tak czuć. Chciała móc wspominać ich bez ciągłego cierpienia, uśmiechniętych, tak jak w dniu jej ostatnich urodzin.

Stephen miał rację. Płacz wcale nie był pocieszeniem. On tylko otwierał zasklepiające się rany.

„Powinieneś pójść na to spotkanie i powiedzieć jej jak się czujesz.” – powiedziała wolno Elizabeth odsuwając dłoń Stephena od własnego policzka. „Nie zostawiaj tego na koniec, bo nigdy nie wiemy kiedy nasz koniec nadejdzie.”

Strange boleśnie odczuł stratę delikatnej skóry policzka Elizabeth, a chłód rzeczywistości oraz jej słowa dotyczące Christine uderzyły w niego ze zdwojoną siłą. To spotkanie było zaplanowane od dawna. Jeszcze trzy tygodnie wcześniej cieszył się, że ją zobaczy, obejmie, może nawet pocałuje. Zabierze ją na kawę do porządnej kawiarni, a nie do przyszpitalnej stołówki, w której nie ma nawet jej ulubionych ciastek, ale dziś jedyne co czuł przed nadchodzącym spotkaniem to pustka i niepewność. Powodem, dla którego nie chciał dziś opuszczać Sanctum była Elizabeth. Kobieta zagadka, z którą tak dobrze się dogadywał.

„Zobaczę się z Christine.” – zgodził się z Elizabeth, ale nie był do końca przekonany czy to spotkanie miało sens. „A teraz wróćmy tam, gdzie skończyliśmy.”

Mężczyzna westchnął i chwycił znów zimne szczypce chirurgiczne w zdeformowane dłonie, by przystąpić do pracy.



* * *



Elizabeth polubiła kawę, którą przygotował dla niej Stephen podczas ich pierwszego wspólnego śniadania. Gorąca, słodka ciesz z dodatkiem kardamonu, cynamonu i kwiatów wiśni, stała się jej ulubionym dodatkiem każdego dnia. Ogromną wisienką na torcie, która sprawiała, że uśmiechała się szeroko.

Kilka dni temu podpatrzyła sposób na jej przygotowanie. Od tego dnia starała się odtworzyć dokładnie ten sam smak starając się jak najbardziej zbliżyć proporcję dodatków do tych właściwych, ale musiała nad nią jeszcze troszkę popracować. Idealna kawa zawsze wychodziła spod rąk czarodzieja i chyba nie było siły we wszechświecie, by było inaczej.

Zaraz po nieprzyjemnym zabiegu ściągnięcia szwów, Elizabeth podążyła do kuchni z chęcią zrobienia pobudzającego napoju. Na marmurowym blacie znalazła słoik z napisem „KAWA”, wsypała jego zawartość najpierw do drewnianego młynka wraz z przyprawami, Stephen zawsze powtarzał jej, że idealnie mieli tylko młynek ręczny, a elektryczne są do niczego, bo zostawiają gródki, a później do kolby ekspresu. Wystukała odpowiednią kombinację na maszynie, podstawiła wysoki kubek i podeszła do okna oczekując na upragniony napój.

Jej opuszki palców przylgnęły niepewnie do szyby. Mimo starań Wonga, które miały chronić Elizabeth przed wszelkim czyhającym na nią niebezpieczeństwem, kobieta czuła się jak w klatce. Nieco innej niż ta, w której umieścił ją Mordo wraz ze swoimi wyznawcami, ale nadal była to klatka niezależnie od wygód, miłości i przyjaźni jakie w niej otrzymywała. Chciała wyjść do ludzi, kupić sobie jakieś ciuchy na zmianę, bo te, w których chodziła od trzech tygodni były na nią zbyt wielkie. Cała odzież należała do niej. Gładkie bluzki i spodnie w odcieniach beżu, bieli, czerni i szarości. Przechowywane w Kamar-Taj w pokoju, który kiedyś był jej własnym. Zmieniły się tylko jej rozmiar przez notoryczny głód jaki odczuwała przez ostatnie miesiące, przez co tylko kilka rzeczy nadawało się do jakiegokolwiek noszenia.

Wong uważał, że nie było potrzeby, aby ryzykować własnym życiem dla kilku rzeczy. Wedle jego słów Elizabeth przy dobrym odżywianiu miała przytyć stracone kilogramy w ciągu kilku tygodni pobytu w nowojorskim Sanctum szczególnie, że była pod opieką lekarza. Oczywiście tłumaczenia Stephena o tym, że nie był dietetykiem tylko chirurgiem były zbędne dla bibliotekarza, który wciąż upierał się, by Elizabeth nie wychodziła poza mury sanktuarium. W dodatku bez pieniędzy. Zdziwiłby się jak sporą sumę pieniędzy miała ulokowaną w jednej ze starych skrytek. Nie miała ochoty na kolejne sprzeczki z Wongiem, które i tak do niczego nie prowadziły, dlatego uległa i jak potulna uczennica siedziała zamknięta w bezpiecznej klatce szukając rozwiązania swojego problemu.

Ekspres oznajmił zakończenie swojej pracy przedłużonym pikaniem. Kawa była gotowa, a jej mocny aromat roznosił się po całym pomieszczeniu. Elizabeth odwróciła się od okna i sięgnęła po kubek wypełniony po brzegi czarnym płynem. W połowię drogi zrezygnowała z tej czynności i stanęła zamrożona w miejscu, gdy jej ciało zareagowało przerażającym dreszczem na postać stojącą w drzwiach. Niepewnie przeniosła swój wzrok na intruza i odetchnęła z ulgą, gdy znajoma twarz pojawiła się w obrębie jej wzroku.

„Przestraszyłem cię.” – oznajmił Stephen opierając się bokiem o drewnianą futrynę.

Wyglądał inaczej niż zawsze. Miał na sobie czarne, jeansowe spodnie, prostą koszulkę z napisem „HI DOC”(o ironio!) oraz bluzę z kapturem w odcieniu brudnego brązu. Jego włosy były ładnie zaczesane wraz z pasmami szarości po bokach głowy, na ustach widniał speszony uśmiech, gdy wpatrywał się w Elizabeth, a ręce miał w kieszeniach spodni. Ich czysta rozmowa i bardzo odważne gesty pozostawiły między nimi jakąś niepewność względem siebie. Czy pozwolili sobie na zbyt dużo pod wpływem chwili?

Elizabeth upiła łyk przygotowanej kawy i uśmiechnęła się przelotnie w jego stronę.

„Czasami jestem paranoikiem, a ty zdecydowanie chodzisz za cicho.” – wyjaśniła.

„Trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność, a skradanie się jest dobre, gdy zależy od tego twoje życie.”

„Masz rację.” – Stephen w dwóch krokach znalazł się naprzeciwko Elizabeth i poczęstował się przygotowana przez nią kawą.

Uniesione brwi i lekkie skinienie głową były aprobatą, którą kasztanowłosa czarodziejka przyjęła z uśmiechem.

„Całkiem niezła, chociaż musisz nad nią jeszcze trochę popracować.” – neurochirurg odłożył na stół pożyczony kubek, a Elizabeth poprawiła ułożenie kaptura brązowej bluzy.

Nie odważyła się jednak spojrzeć mężczyźnie w oczy.

„Spóźnisz się.” – powiedziała szybko odsuwając się od niego na bezpieczną odległość i przyjmując obronną pozycje.

Zaklęcie jakim się cieszyli przez kilka sekund, pękło jak bańka mydlana i bezpowrotnie zniknęło. Mogła przysiąc, że kątem oka dostrzegła zawiedzenie na twarzy Stephena, ale szybko odgoniła te myśli z własnej głowy. Nie mogła zachowywać się w ten sposób. Dopiero co straciła najbliższych, a on udawał się na spotkanie z kimś na kim wyraźnie mu zależało, mimo iż podczas wcześniejszej rozmowy nie był tego aż tak pewien.

„Potrzebujesz czegoś z zewnątrz?” – zapytał przełamując ciszę. „Wezmę na siebie wszystko, nawet kupno bielizny.

„Nie!” – odpowiedziała szybko czując jak czerwienią się jej policzki. „To nie będzie konieczne Stephen. Jestem pewna, że częstsze pranie wcale mnie nie przeciąży. Ale dziękuje, że zapytałeś. To miłe z twojej strony.”

„W takim razie do zobaczenia wieczorem.”

„Do zobaczenia.”



* * *



Nie minęły nawet dwie godziny, a Elizabeth już zaczynała tęsknić za obecnością przystojnego czarnoksiężnika. Od czasu pojawienia się jej w nowojorskim Sanctum, ciągle czuła na plecach jego przenikliwe spojrzenie. Kroczył za nią wszędzie tam, gdzie się udawała, śledził jej nieporadne ruchy, obserwował nagłe zmiany nastroju i starał się interweniować, gdy wymagała tego sytuacja. Jego zachowanie wcale nie dziwiło Elizabeth. Była intruzem, który wtargnął do jego domu w środku dnia, bez pierścienia umożliwiającego teleportację i z poważnymi obrażeniami po przebytej walce. Wong ją znał, powiedział kim jest i kim kiedyś była, ale to nie zmieniało tego iż nadal była intruzem.

Elizabeth nie doskwierała ta ostrożność. Wręcz przeciwnie, po ostatnich nieprzyjemnych przejściach, czuła się bezpiecznie pod uważnym spojrzeniem Stephena, obserwującego każdy jej krok. A teraz go nie było i czuła się przez to bardzo samotna, a przecież to właśnie ona pchnęła go do spotkania z kobietą, którą znała tylko z opowieści Stephena. Christine. Los był niezwykle zabawny, jej córeczka nosiła dokładnie to samo imię.

„Jak idzie przekopywanie się przez te stosy książek?” – w drzwiach prowadzących do kuchni, dokładnie w tym samym miejscu co wcześniej Stephen, stał uśmiechnięty Wong. „Jakieś postępy w odczytywaniu tego pisma?”

Elizabeth westchnęła głośno i opadła na oparcie krzesła rzucając na stół ołówek, którym kreśliła wzory na kartce.

„Mój mózg dryfuje dziś w zupełnie innych kierunkach.” – odpowiedziała smutno odsuwając krzesło i poklepując miejsce, aby przywołać do siebie starego przyjaciela. „Usiądź przy mnie, może razem uda nam się coś wymyślić.”

„Nie zajmę ci dużo czasu. Zostawiłem nowicjuszy na górze i obawiam się żeby czegoś nie zmajstrowali podczas mojej nieobecności.” – powiedział zabawnym tonem. „Przyszedłem zobaczyć w jakim jesteś humorze, ale widzę, że wyraźnie brakuje ci czyjejś obecności.” – zasugerował ostrożnie. „Jesteś smutna.”

„Nie wiem o czym mówisz Wong.” – Elizabeth pokręciła głową śmiejąc się nerwowo i odwracając twarz w przeciwną stronę.

Zagryzła wargi, kiedy wspomnienie przystojnego czarnoksiężnika zakrzątało jej głowę, a policzki zaczęły piec z zażenowania. Jak tak szybko po śmierci męża mogła zadłużyć się w innym mężczyźnie? To było niedorzeczne.

„Mój smutek wcale nie dotyczy nieobecności Stephena.” – kontynuowała. „Próbuje odzyskać utraconą moc, ale jakoś kiepsko wychodzi mi odczytywanie tych słów.”

Wong zatrząsnął się ze śmiechu.

„Wiesz, że mnie nie oszukasz Lisbeth. Brakuje ci Strange’a i sam nie wiem, co o tym sądzić.”

„Jesteśmy tylko przyjaciółmi.” – rzuciła pośpiesznie. „Przyjaciele to i tak za dużo powiedziane. Jest miły, próbuje dotrzymać złożonej mi obietnicy, jak sądzę i pomaga odczytać te bazgroły. To wszystko. Nie wyolbrzymiaj sytuacji.”

Wong nie był zbytnio przekonany tłumaczeniem się Elizabeth, ale nie zamierzał dłużej się z nią sprzeczać. Chciał, aby ich kontakty w końcu wskoczyły na właściwy tor, a nie mijały się jak to miało miejsce dotychczas.

„Nieważne.” – mruknął pod nosem.

Kasztanowłosa czarodziejka odetchnęła z ulgą uśmiechając się niepewnie w stronę bibliotekarza i po chwili przysunęła mu pod nos księgę znalezioną w ukrytym pokoju przedwiecznej. Poklepała palcem wyblakłą stronę starej księgi, znalezionej w ukrytym pokoju Przedwiecznej, aby zwrócić pełną uwagę Wonga na to, co zamierzała mu przedstawić.

„Słuchaj, odkryliśmy wczoraj, że ta księga napisana jest jakimś prastarym dialektem. Przedwieczna mówiła mi kiedyś, że plemię, z którego się wywodziła miało określone hierarchie, a ci najwyżej posługiwali się zupełnie inną odmianą języka. Wydaje mi się, że w ten sposób chcieli coś chronić. Coś o czym nie powiedziała mi Przedwieczna.”

„Dlaczego podejrzewasz, że to odmiana języka celtyckiego, a nie zupełnie odrębny język?” – zapytał Wong, a jego wzrok skupił się na równych literach nakreślonych atramentem na papierze.

„Niektóre słowa są mi znane.” – odpowiedziała cicho z bólem wypisanym na twarz, a wspomnienia jej dzieciństwa z ojcem stały się znów bardzo żywe.

Wong milczał przyjaźnie pocierając plecy Elizabeth.. Chciał dać jej do zrozumienia, że wcale nie musi dzielić się bolesnymi przeżyciami , jeśli nie jest na nie gotowa. Mieli czas, aby wszystko nadrobić, a przynajmniej tak mu się wydawało.

Kasztanowłosa kobieta rzadko wspominała swojego ojca i spędzone z nim dzieciństwo. Tylko Przedwieczna wiedziała, co tak naprawdę wydarzyło się w czasie ich podróży. Wiele z tych opowieści trzymała w sobie, nigdy nie dzieląc się nimi z innymi ludźmi. Dopiero po zniknięciu Elizabeth, Przedwieczna postanowiła podzielić się większością historii z bibliotekarzem. Wiedziała, że traktował tą dziewczynę jak własną siostrę, zawsze byli między sobą otwarci i ufali sobie jak mało kto. Kiedy ona była dla Elizabeth jak surowa macocha, wymagała od niej więcej i ganiła za najdrobniejsze przewinienia, Wong był jak starszy brat, do którego zawsze mogła przyjść się wypłakać. W jego ramionach zawsze odnalazła upragnione pocieszenie, dlatego strata zaufania Elizabeth była dla bibliotekarza niezwykle bolesna. A wszystko za sprawką Mordo.

Akwamarynowe oczy Elizabeth nagle rozbłysły nadzieją i spoczęły na twarzy Wonga. Mężczyzna zmarszczył brwi przyglądając się przybranej siostrze z niemałym zainteresowaniem.

„O co chodzi Lisbeth?” – zapytał, gdy cisza wokół nich stale się przedłużała.

„Chyba wiem, gdzie mogą znaleźć właściwie książki, które pomogą nam przetłumaczyć te zaklęcia.” – promienny uśmiech rozlał się na twarzy upadłej czarodziejki. „Mój ojciec miał kryjówkę w Europie. Po śmierci mojej matki było to pierwsze miejsce, do którego się udaliśmy. Kiedy on szukał jakiegoś naszyjnika przeglądałam leżące tam książki i dopiero teraz do mnie dotarło skąd mogę znać ten dialekt. Nie dzięki Przedwiecznej, ale dzięki ojcu.”

„Wiesz dobrze, że wycieczka do Europy nie jest najlepszym pomysłem.” – oznajmił łagodnie Wong. „Nie masz pojęcia czy kryjówka twojego ojca nadal tam jest w nienaruszonym stanie. A jeśli to pułapka? Jeśli Mordo lub ktoś inny wie, że tam pójdziesz?” Co jeśli nic tam nie znajdziesz?”

Elizabeth wstała z krzesła i odeszła od niego kilka kroków. Jej ręce automatycznie owinęły się wokół ramion, gdy kojący dotyk Wonga opuścił plecy, a chłód pomieszczenia stał się nagle bardziej dotkliwszy niż przed przyjściem bibliotekarza.

„Myślisz, że jestem na tyle nierozważna, aby tego nie zakładać?” – zakpiła z niego mocniej niż się spodziewała. Przełknęła ślinę, aby pozbyć się nagłej goryczy w ustach. „Uciekam całe życie przed istotami, które pragną nie tylko mojej skomplikowanej mocy, ale i krwi. Jestem w ciągłym konflikcie i zastanawiam się kto z tych, którzy pozostali mi najbliżsi, jeszcze mnie zdradzi.”

„Jesteś tutaj bezpieczna.” – powiedział Wong, a z jego oczu biła szczerość. „I zrobię wszystko żeby to bezpieczeństwo utrzymać.”

„Ja nigdzie nie jestem bezpieczna.” – Elizabeth zaśmiała się gorzko. „Prędzej czy później wszyscy mnie znajdą i będą żądać daru, którym zostałam obdarzona już w chwili mojego poczęcia. Jestem przeklęta i zrozumiałam to dopiero dzisiaj. Przed przeznaczeniem nie można uciec. Ono zawsze cię dopadnie.”

„Jesteś dla siebie zbyt okrutna.” – rzekł bibliotekarz również wstając z zajmowanego miejsca.

Przez krótką chwilę miał ochotę podejść do stojącej tyłem kobiety i wziąć ją w swoje ramiona. Nie chciał jej jednak wystraszyć ani tym bardziej narzucać się. Zatrzymał się w drzwiach i rzucił na nią ostatnie współczujące spojrzenie. Długie kasztanowe włosy splecione teraz w gruby warkocz przypomniały mu uśmiechniętą, pełną życia dziewczynkę, którą stała się w rok po przybyciu do Kamar-Taj. Nigdy nie zmieniła ich długości, cały czas sięgały jej niemal do pasa, a między kasztanowymi pasmami przeplatała się czerwona wstążka, która miała chronić ją od złych uroków. Dostała ją od matki zaraz po urodzeniu i nigdy się z nią nie rozstawała.

„Strange i ja obserwujemy Kamar-Taj już od jakiegoś czasu.” – poinformował ją. Reakcja Elizabeth była natychmiastowa. Kobieta wbiła w starego przyjaciela akwamarynowe tęczówki i zachęciła go skinieniem głowy, aby kontynuował. „Szukamy pomiędzy nami zdrajców, którzy mogliby donosić Mordo, że pojawiłaś się tutaj.”

„Czy to nie dziwne, że jeszcze po mnie nie przyszedł?” – zapytała ironicznie.

„Mordo jest cierpliwy. Nie wyjdzie z cienia, jeśli nie będzie gotów uderzyć.”

Elizabeth spojrzała na telefon leżący na stole, który dostała od Stephena kilka dni wcześniej. Mimo ciągłej kontroli jaką sprawował nad kasztanowłosą kobietą, musiał czasem wyjść na zewnątrz, aby zrobić jakieś zakupy, czy po prostu załatwić swoje sprawy, dlatego kupił małe urządzenie i zapisał w nim jeden numer telefonu, by w razie potrzeby mogła się z nim skontaktować.

W czasie tych dwóch godzin spędzonych bez czarnoksiężnika miała wielokrotnie ochotę zadzwonić i powiedzieć mu, aby wrócił do Sanktuarium. Tęsknota wypełniająca serce niczym jad, zaczynała nad nią panować. Umysł nakazał jej powściągliwość w podejmowaniu określonych decyzji, a zaraz potem oblał ją ogromny wstyd, a policzki wyraźnie zaróżowiły się. To właśnie ona kazała mu spotkać się z tą kobietą. Chciała, aby mieli szanse wszystko sobie wyjaśnić, bo niewiedza była gorsza od kłamstwa, w którym obydwoje żyli. Christine była dla Stephena ważna. Widziała blask w jego oczach, gdy wspominał o niej, ale zaraz za nim znajdował się wyraźny smutek, który próbował ukryć, dlatego nie mogła tak po prostu zadzwonić do niego i poprosić o powrót, bo za nim tęskniła.

Nie mieli przed sobą żadnej przyszłości. On był tylko człowiekiem, który uratował jej życie i starał się poskładać je do kupy. Ona była rozbitkiem walczącym o ostatni oddech na powierzchni wody, rozpaczliwie chwytającym się resztek rozbitego statku. Powoli konała, bo nie było dla niej ratunku. Nie mogła ciągnąć ze sobą na dno mężczyzny, który miał szansę na szczęście.

Małe ukłucie zazdrości zakuło serce Elizabeth, jednak szybko je odgoniła. Musiała skupić się na planowaniu zemsty, a nie szukać pocieszenia w ramionach innego mężczyzny.

„Masz rację.” – powiedziała w końcu i odwróciła wzrok od telefonu.

Wong zerknął na zegarek oplatający jego prawą rękę krzywiąc się mocno z powodu swojego spóźnienia. Kasztanowłosa kobieta uniosła lekko kąciki ust do góry przyglądając się skrzywionej twarzy przyjaciela.

„Cholera.” – przeklął pod nosem. „Dałem im dziesięć minut, a minęło już prawie dwadzieścia. Wybacz malutka.” – spojrzał przepraszająco na Elizabeth, zanim ta podeszła do niego i szturchnęła go zabawnie w bok.

„Starzejesz się.” – oznajmiła.

Wong roześmiał się głośno.

„Ktoś mi cały czas to powtarza.”

Nie musiała pytać kim była wspomniana osoba. Widziała na własne oczy, że mimo udawanej niechęci do siebie Stephen i Wong byli bliskimi przyjaciółmi. Cieszyła się, że bibliotekarz miał kogoś z kim mógłby się czasem podroczyć, a chwilami porozmawiać.

Radosna atmosfera pękła jak bańka mydlana, gdy w nowojorskim Sanktuarium zaczął formować się teleport. Świecący okręg, dzięki któremu czarodzieje mogli podróżować między miejscami.

„No proszę. O wilku mowa.” – powiedział głośniej niż zwykle Wong chcąc dać przyjacielowi do zrozumienia, że właśnie dyskutowali o nim z Elizabeth. „Obiecał, że nie będzie nadużywać zaklęć w miejscach, gdzie roi się od ludzi.”

Świecący teleport zamknął się równie szybko jak się pojawił, ale stojąca przed dwójką czarodziejów osoba, wcale nie była Stephenem Strange’em. Wysoka i barczysta sylwetka wskazywała, że był to mężczyzna. Twarz miał przysłoniętą długim, ciemnym kapturem przez co nie można było jej dostrzec w dodatku panujący półmrok w Sanktuarium wcale nie sprzyjał przyjrzeniu się jej bliżej.

Wong stanął z przodu popychając za siebie Elizabeth. Kobieta zatoczyła się do tyłu, ale nie miała zamiaru uciekać przed intruzem zostawiając z nim Wonga sam na sam.

„Lisbeth uciekaj.”

„Nie zostawię cię samego!” – zaprotestowała.

„Zostawisz.” – warknął oschle. „Poradzę sobie z nim.”

„Ale…”

„Nie ma czasu na dyskusję. Uciekaj już!”

Wszystkie włosy na ciele kasztanowłosej kobiety zjeżyły się, gdy nieznajomy przechylił głowę, aby jej się dokładniej przyjrzeć. Przerażający strach wpełzł pod jej skórę niczym jad, rozlał się po jej ciele i zmusił do cofnięcia się do tyłu. Barczysty mężczyzna nie poruszył się, ale i nie zamierzał dłużej ukrywać przed swoją widownią.

Kiedy Wong, gotów do walki, wyczarował rubinowe pierścienie do obrony przed napastnikiem, mężczyzna uniósł dłonie do ciemnego materiału okalającego jego głowę i zepchnął go do tyłu ukazując schowaną w mroku twarz. Uśmiechnął się łobuzersko i postąpił krok na przód zbliżając się do przygotowanego na ewentualny atak, Wonga. Elizabeth jęknęła boleśnie wpatrując się w twarz mężczyzny, którego dobrze znała. Nie mogła uwierzyć, że był tutaj tylko po to, aby ją zgładzić lub odebrać to czego wszyscy chcieli – jej mocy.

„Cześć Liz.” – mężczyzna ukłonił się lekko w stronę kasztanowłosej czarodziejki. „Kupę lat, co?” – złośliwy uśmieszek nie schodził mu z twarzy, a stojący między parą Wong, nie robił na nim żadnego wrażenia.

„Tommy…” – Elizabeth westchnęła zrezygnowana nie mogąc uwierzyć, że dawny przyjaciel jej męża stał po drugiej stronie.

„Elizabeth, znasz go?” – zapytał Wong wyraźnie zdezorientowany zaistniałą sytuacją.

„Zna.” – odpowiedział za nią Thomas, skupiając całą swoją uwagę na bibliotekarzu. „ Mordo miał rację. Masza więcej przyjaciół niż by się mogło wydawać. Oddasz za nią życie, Mistrzu? Czy ona jest tego warta?”

„Jakie masz prawo, aby decydować o losie drugiego człowieka?” – warknął Wong zasłaniając swoim ciałem, stojąco w oddali Elizabeth. „Przynosisz hańbę swojemu Mistrzowi tak okrutnymi czynami. Zabrania się odbierania życia jakimkolwiek istotą dla własnych korzyści.”

Thomas roześmiał się głośno kładąc prawą dłoń na sercu.

„Doprawdy wspaniała przemowa.”

Elizabeth skorzystała na wymianie zdań między mężczyznami i dzięki odwróconej uwadze Thomasa uchyliła najciszej jak tylko mogła szufladę i wyciągnęła z niej pierwszy, napotkany nóż, który miał jej posłużyć do obrony w razie potrzeby. Jedyna droga ucieczki z kuchni przebiegała przez drzwi, w których stał gotowy do ataku Wong, a kilka kroków przed nim rozbawiony do łez Thomas. Domyślała się, co kombinuje Wong. Będzie chciał przemieścić się tak, aby mogła spokojnie uciec i schronić się w Kamar-Taj podczas, gdy on będzie walczył wraz z Thomasem, jeden na jednego.

Nie miała pojęcia w jaki sposób Mordo dotarł do przyjaciela jej męża i co zaproponował mu w zamian za sprowadzenie jej do niego. Spodziewała się najgorszego, nawet głębokiego prania mózgu. Oczy Thomasa nie miały już tej samej iskierki radości, co kiedyś. Wypełniała je nienawiść i furia, a kiedy spoglądał w stronę kasztanowłosej czarodziejki był gotowy skoczyć i rozerwać na strzępy.

„Jestem niesamowicie zawiedziony, że już więcej nie usłyszę tak ciepłych słów.” – mężczyzna rozłożył ręce, a w jego dłoniach w mgnieniu oka, pojawiły się dwa magiczne ostrza. „Nie przyszedłem tutaj by z tobą walczyć kolego. Oddaj mi dziewczynę po dobroci, a nie będziesz musiał ze mną walczyć.”

„Jesteś bardzo naiwny, przyjacielu.” – Wong zrobił kilka kroków na przód spychając przeciwnika do tyłu i dając jedną szansę Elizabeth na ucieczkę. „Dziewczyna nigdzie z tobą nie pójdzie, ani dziś, ani jutro, ani nigdy.”

Thomas zaatakował pierwszy. Natarł na czarodzieja z ogromną siłą niemal spychając go do ziemi swoim barczystym ciałem. Wong był wyraźnie mniejszy i starszy niż Thomas, dlatego pierwsze ciosy wykorzystał do sprawdzenia techniki przeciwnika. Thomas był bardzo prosty do odczytania, jego ruchy były bardzo często powtarzane i opierały się wyłącznie na sile, a nie doświadczeniu i skomplikowanej technice walki, dlatego zaraz po pierwszym sparowanym ataku został zaskoczony przez Wonga serią trudnych do obrony zaklęć.

To była właściwa chwila na ucieczkę. Elizabeth miała jedną szansę i skorzystała z niej wybiegając w z kuchni w stronę przejścia do Kamar-Taj. Uciekając udało jej się zabrać ze sobą mały, elektroniczny przedmiot swobodnie spoczywający na stole między księgami i notatkami.

„Cholera Stephen!” – warknęła rozświetlając ekran telefonu i wchodząc w wiadomości. „Dlaczego cię tu nie ma!”

Wiadomość z treścią pomocy została wysłana w przeciągu kilkunastu sekund, a Elizabeth w tym czasie zdołała przedrzeć się przez korytarz i schody. Serce waliło jej w piersi jak dzwon. W żyłach krążyła adrenalina, która poderwała ją do ucieczki i trzeźwego myślenia. To cud, że w tym całym zamieszaniu nie zapomniała o telefonie. Mieli szanse na to, że Stephen niedługo się tutaj pojawi.

Cisza jaka nastała w Sanktuarium uderzyła podwójnie w Elizabeth. Zatrzymała się na ostatnim stopniu i nasłuchiwała przez moment odgłosów toczonej walki. Przedłużające się milczenie zmroziło jej krew w żyłach, oblał ją zimny pot, a wzdłuż kręgosłupa przeszedł upiorny dreszcz. Bała się o życie Wonga i przeklinała siebie, że uciekła ratując swój tyłek, zostawiając przyjaciela na pastwę losu. Nie miał prawa za nią ginąc. Cholera, już zbyt wiele osób zginęło ratując jej życie i teraz miałoby się to powtórzyć? Kim była, aby tak wielu traciło za nią życie?

Błysk czerwieni w jej oczach rozpalił się na nowo. Przez moment czuła ciemną stronę magii, siłę mroczniejszą i tragiczną w swych skutkach, niszczącą na swojej drodze wszystko i wszystkich, których się kochało. Poczuła w sobie potwora, którym stawała się zanim odebrała sobie prawo do posiadania mocy, a jej palce zacisnęły się mocno wokół drewnianej rączki noża wyciągniętego z szuflady. Furia, rozpacz i złość, te trzy emocje na krótko zawładnęły ciałem upadłej czarodziejki, a obecność magicznych artefaktów wokół niej wzmocniła je pięciokrotnie.

Kroki, które usłyszała za sobą były zbyt głośne i cięższe niż te stawiane przez Wonga czy Stephena. Nie było już ucieczki, a ona wcale nie zamierzała uciekać przed Thomasem. Wibrację mrocznej magii zawładnęły ciałem kasztanowłosej kobiety powodując niekontrolowane drżenie. Czerwień jej oczu zastąpiła głęboka czerń pokrywając swoją ciemnością piękny, akwamarynowy kolor jej oczu, a gdy w końcu odwróciła się by stanąć twarzą w twarz z Thomasem, mężczyzna westchnął ze zdumienia nie mogąc oderwać wzroku od wściekłego zwierzęcia drżącego na szczycie schodów.

„Czyli to prawda.” – zaczął zbliżając się powoli do czarodziejki. „Nie jesteś tak czysta jak wszyscy by chcieli. Nie jesteś świecącym brylantem, a przeklętą duszą.”

„Odejdź Tommy…” – przerażający warkot wydobył się z ust Elizabeth sprawiając, że mężczyzna zawahał się przed postawieniem kolejnego kroku. Był zdumiony tym co widział przed sobą. „Nie podchodź do mnie…”

„Nie chciałem mu wierzyć, kiedy mówił o twoich wybuchach.” – uśmiech znów wpełzł na usta barczystego intruza. „Nawet wtedy, gdy odebrałaś sobie swoją moc. Głupia dziewczyno, co cię do tego zmusiło? On? James?!”

Imię zmarłego męża wstrząsnęło Elizabeth. Na kilka sekund zniknęła ogarniająca ją mroczna otoczka, a wróciła bezbronna i przerażona kobieta wypuszczając z rąk nóż. Stalowo-drewniany przedmiot potoczył się w dół schodów odbijając od stopni jak piłeczka. Thomas podążył leniwie wzrokiem za opadającym nożem aż do momentu, w którym się zatrzymał. Zaśmiał się kontynuując swoją drogę do czarodziejki, tym razem odważniej.

„Twoja dusza naprawdę jest przeklęta. Oszukałaś śmierć niejednokrotnie i masz wobec niej dług, z którego nie chcesz się wywiązać. Boisz się tego, że ta mroczna siła pochłonie cię bez końca i staniesz się swoim ojcem.” – Elizabeth wzdrygnęła się na słowa Thomasa. Lęk był obecny w jej oczach, a wspomnienia znów wróciły. „Zabiłaś go.”

„Nie…” – jęknęła cicho cofając się do tyłu zaciskając pięści ta mocno, że paznokcie przebiły skórę.

Zamknęła oczy próbując pozbyć się nieprzyjemnych wspomnień z głowy. Wyplenić je jak chwasty, zapomnieć, ale szalejące w niej siły w jakiś sposób nie pozwalały wyrzucić tych obrazów z pamięci.

Kiedy otwarła oczy ponownie, Thomas był już obok wyraźnie górując nad jej walczącym ciałem. W tamtej chwili nie czuła zupełnie nic, a przecież mówi się, że przed śmiercią człowiek widzi całe swoje życie. Elizabeth zbyt często zaglądała śmierci w oczy, a koszmary co noc przypominały jej życie jakie wiodła.

„Zgładziłaś własnego ojca i kto wie, może tamtego dnia, zgładziłaś również własne dziecko.”

To był błąd. Nieobliczalny i pewny siebie Thomas, mężczyzna, którego myślała, że zna popełnił ogromny błąd oskarżając Elizabeth o zabicie własnego dziecka.

Krew zagotowała się w żyłach upadłej czarodziejki, a jej oczy po raz kolejny pokryły się przerażającym mrokiem. Naładowane potworną dawką mocy powietrze zawibrowało od magii sprawiając, że większość przedmiotów w nowojorskim Sanktuarium zaczęła się powoli unosić do góry. Thomas cofnął się krok do tyłu nieprzerwanie wpatrując w oczy dawnej kochanki jego zmarłego przyjaciela. Jego twarz była mieszanką kilku emocji. Był jednocześnie zdezorientowany, wystraszony i zafascynowany siłą z jaką się spotkał i zdał sobie sprawę z tego, że tak samo jak James, tak i Mordo mówili prawdę. Elizabeth była kluczem do wszystkiego. Była prawdziwą potęgą, która potrafiła przebić się przez wielopoziomowe zaklęcia i niszczyć wszystko wokół siebie.

Zanim jednak czarodziejka zdążyła uderzyć w intruza, czerwony artefakt należący do Stephena pojawił się przed nią, by odeprzeć atak Thomasa. Płaszcz Lewitacji zakręcił się wokół dłoni mężczyzny i odciągnął go od kasztanowłosej kobiety. Czarodziejka wykorzystała okazję i w jednej sekundzie przeniosła się w miejsce, w którym leżał wypuszczony wcześniej z rąk nóż. W tym czasie Peleryna Lewitacji zdążyła oszołomić Thomasa odcinając go od obserwowania poczynań Elizabeth i zakręciła się wokół jego głowy. Kasztanowłosa czarodziejka sięgnęła po przedmiot chwytając za drewnianą rączkę i już po chwili, przenosząc się z miejsca na miejsce, była przy Thomasie z przyłożonym do jego szyi, stalowym ostrzem.

Starożytny artefakt unosił się w powietrzu, tuż za Elizabeth jak wierny strażnik przygotowany na atak z każdej strony, a wysoki mężczyzna opadł na kolana przed czarodziejką. Jego oczy i twarz były przesiąknięte lękiem, ale w głębi serca był gotowy na śmierć. Śmierć, która miała nie nadejść.

„Lilibet!” – ciepły, męski głos dochodzący z parteru rozproszył kasztanowłosą czarodziejkę, która nagle straciła całą swoją moc.

Strange pojawił się w odpowiednim momencie, kończąc to co ona i Wong zaczęli. Mrok ogarniający czarodziejkę wycofał się, wszystkie fruwające w powietrzu przedmioty opadły z głośnym hukiem, a Elizabeth opadła z sił i osunęła się na ziemię lodując w ostatniej chwili w Pelerynie Lewitacji.

Thomas został spętany przez czarnoksiężnika i oddany w ręce Wonga, który właśnie się pojawił.

„Nic ci nie jest?” – zdezorientowany Strange spytał przyjaciela zaraz po tym jak wziął w ramiona omdlałą dziewczynę, a Peleryna Lewitacji owinęła się wokół niego.

„Mnie nic.” – odpowiedział przytrzymując intruza. „Elizabeth?” – Stephen ujął ostrożnie policzek Elizabeth i przekręcił jej głowę w stronę jego klatki piersiowej, szukając obrażeń.

„Jest cała.” – krzyknął po chwili poprawiając dziewczynę w ramionach. „Miała szczęście, że nie zabrałem ze sobą Peleryny Lewitacji.”

Wong spojrzał na przyjaciela wyraźnie zdziwiony.

„Uratowała ją? Artefakty przypisują sobie jednego właściciela. Nie możliwe żeby…”

„Dziwne, prawda?” – Strange spojrzał czule na nieprzytomna kobietę w jego ramionach. „Zamierzam się tego dowiedzieć później. Położę ją w jej sypialni i sprawdzę raz jeszcze, czy nie ma żadnych obrażeń. A ty zabierz go do Kamar-Taj i spętaj. Mam zamiar przeprowadzić sobie z nim ciekawą pogawędkę.”


***

Ten rozdział jest najdłuższym, który do tej pory napisałam. Czternaście stron w Wordzie. Mam nadzieję, że spodoba się odwiedzającym. Jeśli ta zostawcie po sobie ślad. (;

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz