W gęstej dziczy odnajdę cię,
Bo mój sen już nigdy nie zdoła zatrzymać mnie.
„Mamo.”
Przez najgłębsze doliny będę szła,
By twoim demonom zamknąć drzwi.
„Mamo, gdzie jesteś? Mamo!”
„Christine!”
Elizabeth udało się wyrwać z
przerażającego koszmaru, nawiedzającego ją od kilku miesięcy, z głośnym
okrzykiem, który przekształcił się w imię jej córki. Rozejrzała się po pokoju w
nadziei, że szukająca ją dziewczynka jest gdzieś blisko niej, a ona będzie
mogła znów wziąć ją w ramiona i usłyszeć jej drżące oddechy, zakołysać, poczuć
ciepło jej delikatnej skóry i ochronić przed koszmarami. Jednak prawda była
bardzo bolesna. Christine nie było wewnątrz pomieszczenia. Jej płacz i krzyki
były obecne tylko w głowie i przywoływane przez umysł Elizabeth jak w zegarku,
co kilka dni, by dręczyć ją ostatnim obrazem jej malutkiej córeczki.
Pokój był pusty, wypełniony
przyciemnionym światłem oddawanym przez lampkę nocną na komodzie obok łóżka.
Był tam również zegarek, który wskazywał prawie piątą trzydzieści rano. Za
oknami nic nie wskazywało na szybki świt. Przez późną porę roku cały Nowy York
był pogrążony w nocnej aurze, ale stłumione odgłosy dochodzące z zewnątrz
mówiły, że to miasto nigdy w pełni nie śpi. Elizabeth przypomniała sobie, gdzie
się znajduję. Od kilku dni przebywała w miejscu, które od zawsze było jej
jedynym i prawdziwym domem, nadal pełna obaw czy to wszystko wokół niej jest
jawą czy może snem.
Nie, to nie mógł być sen.
Pościel pod jej palcami była miękka jak jedwab, wokół rozchodził się
uspokajający zapach kadzideł i drzewa sandałowego, a przy jej łóżku, znikąd
pojawił się Stephen Strange, zupełnie obcy jej człowiek, którego na pewno nie
mogła wytworzyć jej wyobraźnia. Był zbyt przystojny i piekielnie uparty w
stosunku do zdrowia Elizabeth, by być prawdziwym, a jednak stał przed nią ze
zmartwionym wyrazem twarzy.
„Wszystko w porządku?” – zapytał
półgłosem.
Elizabeth uniosła wzrok, by móc
na niego spojrzeć, a jego szeroka i wysoka sylwetka górowała nad nią. Nie
znosiła tego, a dwa dni wcześniej miała okazję przedstawienia mu tego w dość
arogancki sposób za co bardzo się potem winiła.
„Nic nie jest w porządku.” –
odparła z ciężkim wzrokiem utkwionym w byłym doktorze. „Przepraszam, że znów
cię obudziłam. Miałam dość nieprzyjemny sen. Nie chcę o tym rozmawiać.” –
odchrząknęła pocierając swój spocony kark. „Stephen błagam, usiądź obok, nie stój nade
mną jak jakiś kat. Jestem w porządku. „
„Och, wybacz” – zachichotał krótko
na słowa kasztanowłosej kobiety i usiadł na brzegu łóżka. „Zapomniałem jak
bardzo cię to irytuję.”
„Dziękuje.”
„Wiesz, że milczenie nie jest w
tym wypadku najlepszym wyjściem.” – powiedział, przyglądając się ostrożnie mokrym od płaczu, policzkom Elizabeth.
„Powinnaś z kimś porozmawiać o tym co się wydarzyło, bo widać, że bardzo tego
potrzebujesz. To nie muszę być ja, ale może Wong. Znasz go dłużej, a ja
dostrzegam fakt, ze jest ci bliski.”
„Jest dla mnie kimś w rodzaju
starszego brata.” – potwierdziła z krzywym uśmiechem na ustach.
„Być może rozmowa z nim o tym
przez co przeszłaś będzie jakimś ukojeniem, a te koszmary w końcu się skończą.
Nie zrozum mnie źle, nie męczysz mnie i nie musisz przepraszać za to, że mnie czasem
budzisz, ale z własnego doświadczenia wiem, że trzymanie wszystkiego w sobie
nigdy dobrze na nas nie wpływa.”
Elizabeth otarła wierzchem dłoni
łzy pozostające wciąż na jej policzkach. Odkąd sięgnąć pamięcią była osobą
pełną potężnej odwagi, niekończącej się nadziei i wiary we wszystkie drogi,
którymi kroczyła. Któregoś dnia, gdy musiała zacząć chronić nie tylko siebie, a
bliskie jej osoby, przestała wierzyć w swój spryt i zdolność do uniesienia
największych ciężarów rzucanych jej na barki. Zaczynała potykać się o kłody,
które los stawiał jej pod nogami, częściej płakała z bezradności niż radości, a
wiodące życie zamieniało się w bolesną tułaczkę i wieczną ucieczkę przed
nieznanym.
Po śmierci córki, jedyne czego
szczerze pragnęła to chęć zemsty. Elizabeth była zdeterminowana, by odzyskać
swoją moc nawet, jeśli ceną byłoby zatracenie się w jej potędze, ale wszędzie,
gdzie udało jej się dotrzeć i spróbować odnowić zerwane kontakty, zastała tylko
śmierć i zniszczenie. Ostatnim ratunkiem była ziemia, ukochana planeta, na
której się urodziła i częściowo wychowała, na której wciąż miała przyjaciół
mimo śmierci Przedwiecznej.
Plany uległy zmianom, kiedy
trafiła do niewoli. Bez płynącej w jej żyłach magii nie była w stanie poradzić
sobie z grupą wyszkolonych wojowników, dlatego poddała się i po raz pierwszy od
dłuższego czasu zapaliła się w niej iskierka nadziei, że wymyśli plan jak
dostać się na ziemie. Udało się jednak z fatalnym skutkiem. Przenosząc się do
nowojorskiego Sanctum została ugodzona magicznie wytworzoną bronią i z
przerażeniem odkryła, że jej oprawcą był przyjaciel, któremu bezgranicznie
ufała.
Po kilku dniach odpoczynku i
operacji, która uratowała jej życie, Elizabeth wyglądała o wiele żywiej. Twarz
nabrała ciepłych kolorów, nie miała już znacznych problemów z oddychaniem,
unormowały się jej parametry życiowe, a zdarzało się nawet, że rumieniła się
podczas rozmowy ze Strangem. Była nieco spokojniejsza i mniej spięta, ale wciąż
odczuwała dyskomfort w kontakcie z innymi osobami.
„Rzecz w tym Stephen, że
ostatnia osoba, której zaufałam wprowadziła mnie w pułapkę, której konsekwencji
nigdy nie będę w stanie się pozbyć.” Opuściła wzrok starając się nie rozpłakać.
„Straciłam dziecko, bo zaufałam przyjacielowi. Nie potrafię… Boję się, że jeśli
komuś zaufam, ten ktoś również okaże się zdrajcą.”
„Nie jestem w stanie sobie
wyobrazić, co w tej chwili czujesz.” – powiedział spokojnie. „Nie będę się
nawet starał tego pojąć, ale mogę ci obiecać, że gdy tylko poprosisz mnie o
pomoc, będę w stanie ci ją zaoferować. Kiedy będziesz gotowa mi cokolwiek
powiedzieć po prostu przyjdź.”
Na ustach kasztanowłosej kobiety
rozkwitł banalny uśmiech, mała i prosta rzecz, a jednak był to najszczerszy
gest jaki Strange otrzymał od ludzi w ostatnim czasie.
„Dziękuje ci Stephen.” - wyszeptała
miękko czując jak do oczu napływają jej łzy. Przełknęła powstałą w gardle
grudkę i kontynuowała nie mogąc przestać się uśmiechać. „Uratowałeś mi życie i
pozwoliłeś zostać we własnym domu, a jeszcze ofiarujesz mi kolejną dawkę
dobroci. Jesteś niezwykłym człowiekiem.”
Mężczyzna roześmiał się.
„ Nie zawsze taki byłem. Zmienił
mnie wypadek i moment, w którym poznałem ją.” - Elizabeth przysunęła się bliżej
Stephena siadając na brzegu łóżka, a jej szczupłe nogi zwisały swobodnie nie
dotykając ziemi.
„Przedwieczną?” – spytała
upewniając się czy myślą o tej samej osobie.
„Tak.”
Była naprawdę drobną osobą, a szczególnie
było to widać przy czarnoksiężniku. W pewnym sensie obecność Strange’a i jego większa
sylwetka wzbudzały w Elizabeth poczucie bezpieczeństwa. Kiedy przebywał wokół
niej wszystkie troski zaczynały milknąć, a świat znów nabierał rozpędu,
zaczynała wierzyć, że może mu ufać. Stephen potrafił ją rozbawić i oczarować
rozmową. Musiała przyznać, że miał w sobie wiele wewnętrznego uroku i
niezwykłej spostrzegawczości. Nic nie uszło jego uwadze nawet chwilowe wahania
nastrojów kobiety. Elizabeth przeczuwała, że we wcześniejszym życiu, które
prowadził przed pojawieniem się w Kamar-Taj, musiał mieć nie małe powodzenie
wśród kobiet, co nie było niczym dziwnym. Był przecież przystojnym mężczyzną.
Stephen skrzywił się kiedy jego
oczy wylądowały na skórze Lisbeth. Otarcia, siniaki i zadrapania zaczęły powoli
zanikać i blednąć, ale blizny, które miała na skórze, z niewiadomych powodów doprowadzały go do czystej furii. W ostatnich
dniach dużo myślał o nowej towarzyszce zamieszkującej Sanctum. Intrygowała go silniej niż wszystkie
kobiety, które poznał wliczając w to Christine. Przyciągała jak magnes i była kompletnie
nieprzewidywalna. W jednej chwili potrafiła być najmilszą osobą na świecie, by
za jakiś czas stać się arogancką kobieta próbującą odizolować od siebie
wszystkie, potencjalnie ważne dla niej osoby. Nie chciała rozmawiać o wydarzeniach
z jej życia, a zaraz stawała się najbardziej wylewną osobą, dzielącą się
radosnymi wspomnieniami. Stąd wiedział, że jej córka miała na imię Christine,
co było niezwykłym zbiegiem okoliczności, gdy wspomniał jej o urodziwej
lekarce. Elizabeth była jak ogień i woda, jak ciepło i zimno, jak światło i
ciemność. Magnetyzowała samym spojrzeniem, cierpiała na zewnątrz i wewnątrz
siebie, ale gdzieś głęboko, kryły się ogromne
ilości radości, miłości i zaufania, które straciła jakiś czas temu, gdy życie
boleśnie ją doświadczyło.
„Opowiesz mi o tym jak dostałeś
się do Kamar-Taj?”
„Nie jest to jakaś wielka
tajemnica.” - spojrzał na drobną kobietę obok siebie i uśmiechnął się, gdy
zauważył w jej oczach wyraźną poprawę humoru.
Nie zamierzał zostawiać jej w tym
pokoju samej, by jej samopoczucie znów sięgnęło w złą stronę. W tym momencie
nie była w odległym świecie pełnym bólu i ciągłego cierpienia. Była z nim, radosna i zaintrygowana jak nigdy
przedtem, a on miał zamiar to
wykorzystać.
Stephen wstał i jak na
dżentelmena przystało wyciągnął w kierunku kobiety dłoń, a zaintrygowana
Elizabeth podążyła za nim wzrokiem. Mimo surowego reżimu łóżkowego zarządzonego
przez czarnoksiężnika, Lisbeth nadal nie czuła się najlepiej. Dręczyły ja
zawroty głowy i nudności, była jeszcze bardzo słaba, a poruszanie się po
nowojorskim Sanctum bez czyjejś pomocy było problemowe. Po chwili zastanowienia
ujęła dłoń mężczyzny i z jego pomocą stanęła wygodnie na nogi.
„Przyda nam się porządne
śniadanie. Musisz jeść żeby nabrać sił szczególnie, że straciłaś sporo krwi. I
kawa. Robię najlepszą kawę w tym przybytku. A jeśli nadal będziesz chciała
zabiorę cię w podróż po dziwnym życiu Strange’a.”
„Prowadź Mistrzu.”
„Zatrzymaj to.” – Stephen
pogroził palcem towarzyszce, a jej dźwięczny śmiech wpierw odnalazł drogę do
jego uszu, a po chwili wypełnił się nim cały pokój.
* * *
W nowojorskim Sanctum nie
zmieniło się zupełnie nic. Korytarze nadal miały ten sam rozkład antycznych
mebli, na ścianach wisiały dokładnie te same obrazy, które przewijały się w jej
pamięci, nie zabrakło grubych świec zdobiących pomieszczenia oraz różnorodnej
roślinności nieznanej zwykłemu śmiertelnikowi. Nie mogło zabraknąć również
cennych artefaktów wyglądających jak przedmioty dekoracyjne. Elizabeth sama nie
wiedziała do czego wszystkie z nich służą, ale posiadała pewną wiedzę o niektórych tych przedmiotach.
Doskonale pamiętała Pelerynę Lewitacji, którą pierwszego dnia widziała na
Strange’u. Musiał mieć w sobie niezwykły dar skoro tak potężny artefakt wybrał
właśnie jego.
„Jak to się stało, że cię
wybrała?”- spytała zwracając na siebie pełną uwagę czarnoksiężnika. Jego brwi
uniosły się do góry, a z oczu przemawiało zakłopotanie. „Peleryna.” – dodała
pośpiesznie.
„Ach.. walczyłem z Kaecilius’em
i w pewnym momencie stłukliśmy gablotę, w której się znajdowała.” – Stephen
zaczął swoją opowieść jednocześnie wrócił do kojenia owoców. „Zaczęła blokować
ciosy Kaecilius’a, gdy ten chciał się mnie pozbyć. Nie wiem jak to się stało,
ale nagle potknąłem się o nieszczęsną komodę i wypadłem przez poręcz. Jako
lekarz wiedziałem, że jest po mnie. Zły upadek, skręcony kark, trup, ale ona,
jakkolwiek dziwnie to brzmi, uratowała mi życie.”
„Podobnie jak ty mi.” –
zauważyła Elizabeth, co wywołało spory uśmiech na twarzy Stephen’a. „Może ty też
zostaniesz moim artefaktem Doktorze Strange?”
Elizabeth uśmiechnęła się
zadziornie chwytając szybko plasterek banana i ugryzła jego kawałek. Kubki
smakowe od razu rozpoznały wartościowy owoc. Na języku kobiety wybuchła czysta
euforia potwierdzona przeciągłym jękiem, której nie było końca do czasu, aż nie
napotkała zirytowanych oczu czarnoksiężnika. Zamknęła natychmiast usta i
uniosła ramiona do góry udając niewinną.
„Nie rób tego więcej.” – mówił
wskazując na Elizabeth nożem i próbując nie parsknąć śmiechem. Pozostała część
banana wylądowała w misce pełnej płatków owsianych, a Stephen zabrał się za
krojenie truskawek. „Wiesz, że jesteś pierwszą osobą, która poprawnie
wypowiedziała moje imię?”
„Poważnie? Mam się czuć
zaszczycona?” – żartowała przyglądając się z uwagą pracy doktora, a przy okazji
mogła sprawdzić jak poważne są jego obrażenia na dłoniach.
Widziała jego blizny już
wcześniej, nie dało się ich nie zauważyć skoro ten człowiek przez kilka dni
wielokrotnie sprawdzał jej opatrunek na brzuchu oraz parametry kontrolowane
przez kardiomonitor, a także stale wymieniał kroplówkę. W dniu, w którym
pojawiła się w Sanctum słyszała jego wymianę zdań z Wongiem. Nadal trzęsły mu
się dłonie, chociaż pewnie od wypadku minęło sporo czasu. Nie chciała pytać go
o te przeżycia. Wiedziała sama po sobie, że niektóre wydarzenia mogą być bardzo
bolesne, a samo ich wspomnienie może być niezwykle nieprzyjemne.
„Powinnaś.” – odparł rzeczowo. „Wszyscy
próbują nazywać mnie Mistrzu Strange, Stephen Strange, Strange jak lubi robić
to Wong, a ja chcę by mówiono do mnie po prostu Doktor Strange. Czy to tak
wiele?”
„Mało.” – odpowiedział ochrypnięty
głos, zlokalizowany w wejściu do kuchni. Stephen i Elizabeth odwrócili się w
stronę dochodzącego dźwięku, a na ustach kasztanowłosej kobiety pojawił się
szeroki uśmiech na widok znajomej twarzy. „Może kiedyś się nauczę, Steven.”
Stephen wywrócił oczami na dokuczliwe
słowa Wonga, a Elizabeth spotkała się w połowie drogi ze starym przyjacielem
obejmując go mocno za szyję, ale tak, aby nadmierny wysiłek nie sprawił jej
bólu.
„Wong. Tak bardzo się cieszę, że
cię widzę. Gdzieś ty się włóczył tyle czasu?”
„Długo by opowiadać.” – odparł
poważnie i odsunął się nieco od Elizabeth nadal pozostając blisko niej z ręką
opartą na jej talii, a po chwili spojrzał podejrzliwie na Strange’a opartego o
blat ze złożonymi rękami i nożem w jednej z dłoni. „Zrobiłeś zakupy.” –
zauważył, lustrując spojrzeniem młodego mistrza nowojorskiego Sanctum.
„Nie codziennie mamy gości,
Beyonce.” – dogryzł Wongowi czarodziej, z błąkającym się, psotnym uśmiechem na
ustach. „A o gości trzeba zadbać, a nie ciągać ich po restauracjach.
Szczególnie, że ten gość nie jest w pełni sił. ”- skinął głową na
zdezorientowaną Elizabeth. „Chyba nie zapomniałeś, że miała „mały” wypadek.”
„Nie, nie.” – broniła się
kasztanowłosa. „Aż tak schorowana nie jestem żebym nie mogła wyjść do sklepu.”
„Nie wyjdziesz stąd dopóki to
wszystko się nie uspokoi.” – powiedział surowo Wong.
Elizabeth obeszła go i usiadła
przy stole czując jak uginają się pod nią nogi. Stephen obserwował jej leniwe
ruchy z miejsca, w którym stał, odłożył nóż na kuchenny blat i przygotował się
na ewentualną, szybką reakcję złapania Lisbeth. Po tak sporej utracie krwi i
tak trzymała się wystarczająco dobrze, ale opanowanie jej, by nie wychodziła z
łóżka i nie nadwyrężała swojego słabego organizmu, graniczyło z cudem.
„Chcesz ją zamknąć jak więźnia?”
– były neurochirurg wziął stronę kasztanowłosej towarzyszki. Ton jego głosu był
wyraźnie nieprzyjemny względem przyjaciela.
„To jedyne wyjście, by zapewnić
jej bezpieczeństwo.”
„Zapominasz, że była już więziona,
Wong.” – Elizabeth zadrżała gwałtownie strącając ręką pusty koszyk po owocach.
Wspomnienie tygodni spędzonych w
klatce jak zwierzę, wróciły do niej ze zdwojoną mocą odbierając ochotę na
śniadanie. Jej żołądek zawiązał się w supeł, a oczy mimowolnie zamknęły, kiedy
starała się opanować targające nią nerwy. Sprzeczka Stephena i Wonga w ogóle w
tym nie pomagała.
„Nie możesz serwować jej tego
przez co już przeszła.”
„Nie będzie zamknięta w klatce
tylko wśród swoich. Będzie mogła przemieszczać się między Sanktuariami.” – Wong
zaczął wymieniać pozytywne punkty sytuacji.
„Ale nadal będzie więźniem!” –
Strange uniósł mocno swój głos, ale zatrzymał się natychmiast z przemową, gdy dotarła
do niego powaga słów bibliotekarza. „Co? Klatka?”
Wodniste oczy dziewczyny
spotkały się ze wzrokiem zdębiałego czarnoksiężnika. Warga jej drżała od
nadmiaru emocji, próbowała to ukrywać, starała się ile sił miało jej drobne
ciało, ale wydarzenia, przez które przeszła wyryły w niej tak głębokie piętno,
że nie była w stanie się go pozbyć żadnymi sposobami.
Krew całkowicie odpłynęła mu z
twarzy, kiedy powtarzał w głowię słowa przyjaciela. Nie mógł uwierzyć, że
kobieta siedząca przy stole przeszła piekło kilkakrotnie i jeszcze miała w
sobie odrobinę radości życia.
Elizabeth drżała, trzęsła się jak przemarznięty
człowiek na siarczystym mrozie, a z jej twarzy biło potężne przerażenie. Zanim
Wong zareagował na nagłą zmianę w emocjach Lisbeth, Stephen rzucił się szybko do
niej, uklęknął i ujął jej zimną dłoń w swoje szorstkie, ale bojące ciepłem ręce.
Przepiękny uśmiech, którym darzyła go dzisiaj od przebudzenia, bezpowrotnie
znikł, a zastąpił go grymas i ciche łkanie. Stan psychiczny Elizabeth był zdecydowanie
w gorszej formie niż fizyczny. Łzy popłynęły obficie po policzkach, które w
jednej chwili straciły swój piękny kolor. Stephen zaklął w duchu i zirytowany
spojrzał na Wonga. Ugryzł się w język, aby z jego ust nie popłynęły obraźliwe słowa.
„Zrób coś dla mnie Wong.” -
zaczął wrednie. „Zmyj się stąd zanim ci przyłożę.”
„Nie.” – zaskomlała nagle
Lisbeth kręcąc głową. „Chcę żeby został. Zostaniesz, prawda Wong? Stephen robi
śniadanie, może zjesz z nami?”
Bibliotekarz pochylił się nad
dziewczyną i ucałował jej czubek głowy, nie spuszczając wzroku z
czarnoksiężnika kucającego na wprost niej. Strange był dziwnie zaangażowany w
pomoc Elizabeth. Od kilku dni badawczo przyglądał się ich rozwijającej
znajomości i miał dziwne przeczucie, że ta dwójka znalazła między sobą swój
własny język, zupełnie niedostępny dla innych.
„Innym razem Lisbeth. Chciałem
tylko sprawdzić jak się czujesz, a doprowadziłem cię do łez.” – powiedział.
„To nie twoja wina.”- Elizabeth
zaprzeczyła szybko spoglądając na Wonga przez ramię, jednak przyjęła słowa
przyjaciela z powagą, nie chcąc się kłócić.
„Mam trochę spraw do
załatwienia, ale zobaczymy się później. Strange na pewno zabierze cię do
Kamar-Taj, jeśli tylko będziesz chciała i tam porozmawiamy. Zostawiam cię w
dobrych rękach.”
„Najlepszych.” – dopowiedział
były doktor na co Elizabeth wywróciła oczami.
Wong opuścił bezszelestnie
kuchnie, zostawiając Elizabeth i Stephena sam na sam.
Strange przyglądał się
kasztanowłosej kobiecie jeszcze chwilę, ignorując charakterystyczny ból pojawiający
się przy kucaniu, aby upewnić się, że uspokoiła się po wyjściu bibliotekarza.
Nie robił sobie nadziei na powrót pięknego uśmiechu Elizabeth, który zagościł
dziś rano na jej ustach, ale obiecał sobie, że zrobi wszystko, by to naprawić.
Nawet, jeśli miałoby to mu zająć calutki dzień. Potem wstał i wrócił do
czynności wykonywanej wcześniej.
Cisza panująca w pomieszczeniu
była przerywana uderzeniami stali o drewno, brzdękiem porcelanowych naczyń i
szuraniem butów Strange’a. Każdy odgłos wydawał się teraz tak dziwny i
nienaturalny. Wzrok Stephena uciekał co jakiś czas przez ramię, jakby
upewniając się, że Elizabeth wciąż tam jest. Oczywiście, że była. Nie zmieniła
swojego położenia odkąd zostawił ją tam, by wrócić do kontynuowania robienia
śniadania dla nich. Pochłonięta własnymi myślami, bawiąca się koszykiem
zrzuconym na podłogę, zupełnie przez przypadek, z mętnym spojrzeniem i grymasem
bólu na bladej twarzy. Nie mogła bezustannie wracać w przeszłość. Wiedziała, że
nie spotka tam nic dobrego, a jednak jej umysł ciągle kierował ją w stronę
wydarzeń, o których pragnęła raz na
zawsze zapomnieć.
Obraz martwych oczu córki
przewinął się przez głowę Elizabeth jak mroczna zjawa. Próbowała się przed nim
bronić, przypomnieć twarze tych, których przysięgła zamordować z zimną krwią,
bez litości, tak jak oni odebrali życie jej malutkiej dziewczynki, ale jedyny
obraz, który w tej chwili ją nawiedził był akwamarynowymi oczami dziecka, odbiciem
osoby, które widziała każdego dnia w lustrze.
Parujący z kubka, ciemny płyn
musiał być kawą, którą obiecał jej Stephen. Zapach był rewelacyjny, słodki i
świeży z mieszanką kilku przypraw, zaciągnęła się nim starając się rozróżnić
kombinację znajomych aromatów. Nie piła dobrej kawy od miesięcy, właściwie od
lat, bo jej ulubione odmiany rosły tylko tu na Ziemi, a ona nie mogła się tutaj
pojawiać. Nie chciała narażać swojego domu na niebezpieczeństwo i ściągać im na
głowę dodatkowych, nieproszonych gości, z którymi musiałaby sobie poradzić jej
rodzina. Oprócz kubka gorącej kawy na stole wylądowała miska pełna płatków
owsianych i przeróżnych owoców zalana ciepłym mlekiem.
Elizabeth uniosła wzrok na
Strange’a, bezgłośnie dziękując mu za śniadanie. Usiadł naprzeciwko niej z
podobnym zestawem do zjedzenia.
Cisza nadal wypełniała
pomieszczenie. Nie była jednak niezręczna, bo obydwoje czuli się dobrze w swoim
towarzystwie. Stephen, podczas śniadania, miał zamiar wyciągnąć z Elizabeth
nieco więcej informacji o tym co się wydarzyło zanim pojawiła się w Nowym
Yorku. Jak właściwie to zrobiła i czy miała moc podobną do niego? Chciał, zanim
pojawił się Wong i doszło do niefortunnej sprzeczki między nimi. Teraz nie miał
najmniejszej ochoty naciskać na kobietę. Jej umysł i tak dryfował w zupełnie
innych wymiarach. Cieszyło go jednak, że miała apetyt i chętnie zjadała
śniadanie starannie przygotowane przez niego.
* * *
Podziękowała Stephenowi za
smaczne śniadanie i dawkę kofeiny, która postawiła ją na nogi i poprosiła o
godzinę w samotności. Nie wspomniała mu jednak o podróży do Kamar-Taj, którą
zamierzała odbyć. Choć traktowała Strange’a jak człowieka godnego zaufania, a
przez ostatnie miesiące miała dość ślepej ufności skierowanej w stronę bliskich
osób, nie chciała dzielić się swoimi krokami do czasu, aż mężczyzna nie okaże
jakiejkolwiek lojalności względem niej. Podobnie sprawa tyczyła się Wonga.
Traktowali się jak rodzina, był dla niej jak starszy brat gotowy zrobić dla
swojej siostry wszystko, ale w obecnej sytuacji nie wyobrażała sobie ufać
komukolwiek bez solidnych podstaw. Jej serce krwawiło właśnie przez ślepe
podążanie za ideałami, które nie istniały w żadnym świecie, ani mistycznym, ani
realnym.
Mimo śmierci Przedwiecznej, jej
obecność była wciąż wyczuwalna dla Elizabeth. Nie wiedziała czy inni mieszkańcy
Sanktuariów mierzą się z energią pozostawioną przez celtke, przed laty, jako
mała dziewczynka czuła odchodzące duszę śmiertelników mimo, iż inni mistycy nie
miewali podobnych przeżyć. Był to dar, o którym nie znosiła mówić, bo jej
samopoczucie diametralnie zmieniało się z euforii ku niezrozumiałej
wściekłości. Wykorzystała go zaledwie kilka razy w życiu. Za pierwszym razem
musiała ratować własne życie, inną sytuacją było odnalezieniem mężczyzny,
którego imię mroziło krew w żyłach, a inne wiązały się głównie z naukami, które
pobierała u Przedwiecznej. Była potężnym człowiekiem i mistykiem. Nic dziwnego,
że drobiny jej energii unosiły się w Kamar-Taj nawet wiele miesięcy po jej
śmierci, a dzięki temu doprowadziły Elizabeth do miejsca, w którym celtka spędzała
bardzo wiele czasu w samotności.
Wąskie korytarze Kamar-Taj
wydawały się rozumieć kasztanowłosą kobietę i starały się ukrywać jej obecność
prowadząc do miejsca, które było jej dobrze znane w młodości. A przynajmniej
tak sądziła. Nie mogła oprzeć się i ze starannością dotykała opuszkami palców
świątyni będącej jej domem w młodości. Aż do tej chwili, nie wyobrażała sobie
jak bardzo tęskniła za tym miejscem, jak wiele wspomnień miała z nim
związanych. Łzy zgromadziły się w jej oczach odcinając rzeczywisty świat
wodnistą barierą. Musiała zamrugać kilkakrotnie, by pozbyć się ich z widoku. Przeźroczyste
łzy opadły na policzki i zachłannie popędziły w dół twarzy, zaznaczając
pokonaną drogę wodnistym szlakiem przy czym nieprzyjemnie łaskotały jej skórę.
Starła je wierzchem dłoni rozglądając się na boki i upewniając czy jej postój
nie był zbyt długi i nie naraził jej skradania na zdradzenie. Korytarze nadal
były puste, a odgłosy ćwiczeń dochodzące z głębi świątyni nadal były obecne.
Postanowiła nie tracić zbędnych
minut, w końcu obiecała Stephenowi, że jej wolny czas potrwa tylko godzinę.
Obchodzili się z nią jak ze złotym jajkiem. Wonga jeszcze potrafiła zrozumieć,
ale przystojny czarnoksiężnik zupełnie jej nie znał. Być może jej wcześniejszy
stan przeraził go na tyle, by obudził się w nim były zawód i starał się jak
najlepiej zająć swoja pacjentką, ale coś jej mówiło, że było w nim coś więcej
niż zwykła troska i współczucie. Być może to ciekawość wrzała w nim do granic
możliwości i próbował dowiedzieć się, czy nie ściągała na niego kłopotów swoją
obecnością? Po raz pierwszy od kilku dni pomyślała, że wybranie Ziemi jako
miejsce ucieczki było jednak złym pomysłem.
* * *
Przeczucie Strange’a nie zmyliło
go, wręcz przeciwnie było strzałem w dziesiątkę. Elizabeth wcale nie miała
zamiaru zamknąć się w cichym pokoju z dala od niego i Wonga, nie potrzebowała
samotności, by wspominać zmarłą córkę, wziąć prysznic, czy przeczytać książkę,
ale chciała odwiedzić Kamar-Taj bez zbędnych świadków, udając się w miejsca,
które chciała. Dlatego Strange postanowił ją śledzić.
Musiał przyznać, że była
sprytna, a poruszała się ciszej niż ktokolwiek obecny w Sanktuarium. Wybrała
również doskonałą porę, toczące się zajęcia pod okiem mistrzów były idealnym
rozproszeniem, bo mało osób przemierzało w tej chwili korytarze. Wszyscy byli
pochłonięci nauką, a nie potencjalnym wrogiem, którym mogła okazać się
kasztanowłosa kobieta. Po raz pierwszy pomyślał o niej jak o kimś
niebezpiecznym. Elizabeth mówiła o sobie bardzo mało, praktycznie nic. Wong
również nie miał zamiaru dzielić się z nim przeszłością tej dziewczyny, dlatego
była dla Strange’a potencjalnym niebezpieczeństwem, które w każdej chwili mogło
narobić nie małego spustoszenia. Już na początku swojej drogi przekonał się, że
przeszłość Przedwiecznej i jej uczniów nie jest wcale usłana różami i tak
kolorowa jak sobie wyobrażał. Celtka nie była wcale idealnym mistykiem w końcu
czerpała energię z mrocznego wymiaru. Kto wie kim była Elizabeth i co miała w
swoich planach, szczególnie po przejściach jakich w ostatnim czasie
doświadczyła. Dziwne było również to, że nie chciała zdradzić, kto w tym
wszystkim zdradził ją.
Przypatrywanie się ruchom
kasztanowłosej kobiety było zawsze czystą przyjemnością. Miała w sobie tyle
subtelności, ile nie miała żadna
kobieta, którą poznał w swoim życiu. Zwykłe przedmioty mające dla niej
sentymentalną wartość traktowała z niezwykłą czcią, delektowała się zwykłymi
detalami muskając je opuszkami palców, jakby próbując przywołać dawno
zapomniane wspomnienia. W takich momentach na jej twarzy często pojawiały się
dwie emocję – smutek i szczęście pokolorowane łzami i najszczerszym uśmiechem
jaki widział. I właśnie wtedy zdawała się być mu bliska bardziej niż ktokolwiek
inny. Już nie była wrogiem tylko bratnią duszą, która podobnie jak on, straciła
w swoim życiu wszystko co miało wartość.
Jego uczucia kierowane względem
Elizabeth były bardzo różne. Znał ją zbyt krótko by nazwać przyjacielem, ale
rozumiał wystarczająco dobrze by nim mogła zostać. Jako kobieta przypominała mu
połączenie dwóch różnych żywiołów, ogień i wodę. Była subtelna i delikatna jak
skrzydła motyla, ale i odważna i rządna zemsty, bo człowiek pozbawiony tych
dwóch cech nie mógłby przejść przez piekło jak ona. Bardzo chciał, by mu
zaufała na tyle, aby podzielić się tą przerażającą historią.
Stephen nie znał miejsca, do
którego się udała. Miał nawet wątpliwości czy to pomieszczenie znał Wong,
dlatego podążył za śladem Elizabeth i wepchnął się przez drzwi zanim te zaczęły
się zamykać. Zaraz potem drzwi zniknęły. Powietrze było tu nieco wilgotniejsze,
panował przyjemny chłód, który zachęcał do pozostania dłużej. Krótki korytarz
oświetlały świece spalone w trzech czwartych długości. Do kogokolwiek należało
to miejsce, musiał nie przebywać w nim sporo czasu. W tej chwili dotarło do
niego, kto w Kamar-Taj był chodzącą zagadką mającą tysiąc i jedną tajemnic –
Przedwieczna. A skoro Elizabeth znała to ukryte pomieszczenie i weszła do niego
bez problemu, musiała być z celtką bardzo blisko. Zastanawiał się tylko kim
była dla niej ta kasztanowłosa nieznajoma.
Drobna sylwetka Elizabeth
pochylała się nad dębowym biurkiem, jej oczy śledziły palec wskazujący
przemieszczający się po wersach księgi, która wyglądała na okropnie starą.
Jeśli Przedwieczna miała zbiory, o których nie chciała mówić to było idealne
miejsce do ich ukrycia.
„Elizabeth.” – odetchnął głęboko
wypowiadając imię kasztanowłosej dziewczyny.
Oderwała się od starej księgi z
niebywałą prędkością i uderzyła o regał tuż za jej plecami, który w jednej
chwili zaczął się zawalać na nią. Uderzenie nie musiało być mocne. Podobnie jak
stosy książek, mebel mógł mieć z kilkaset lat, a spróchniałe i zawilgocone
drewno w końcu puściło i rozsypało się w drobny mak.
Stephen zareagował natychmiast
unieruchamiając regał swoją magią. Skinieniem głowy poprosił Elizabeth o
odsunięcie się od mebla, aby nie narobić więcej niepotrzebnych szkód. Z dłonią
na obolałym boku, odeszła kilka kroków w bok stając w bezpiecznej odległości od
byłego neurochirurga i wymieniła z nim szybkie spojrzenie.
„Miałaś odpoczywać.” –
powiedział wyraźnie zirytowany i podszedł do niej, żeby sprawdzić jej ranę.
Opierała się chwilę, ale pozwoliła mu podciągnąć za dużą bluzkę, aby mógł
spojrzeć na szwy.
„Plany się nieco zmieniły.” –
odparła ze skrzywioną miną.
„Zauważyłem.” – rana była w
nienaruszonym stanie. „Co to za miejsce?”
„Ukryty pokój. Wiesz takie
miejsce, gdzie chcesz schować coś ważnego, żeby nikt się o tym nie dowiedział.”
„Należał do ciebie?” – spytał, a
Elizabeth leniwie podniosła na niego swój wzrok.
Akwamarynowe tęczówki odebrały
mu dopływ tlenu. Milczał oczekując odpowiedzi i korzystał z chwili, gdy mógł
wpatrywać się w jej niezwykłe oczy tak długo.
Kiedy opuściła wzrok, wszystko
wróciło do normy. Jego oddech się ustabilizował, a wymuszone chrząknięcie
upewniło go, że nie buja w obłokach tylko stoi na solidnym gruncie. Elizabeth
oparła się bokiem o biurko, które jako jedyne z mebli wydawało się być solidne
i skrzyżowała ręce na piersi.
„Nie.” – odparła w końcu, po
przedłużonej ciszy. „ Nie należał do mnie tylko do Niej. Ja byłam tu tylko
gościem i uczniem, kiedy wymagała ode mnie więcej niż od innych. Tutaj trzymała
również swoje tajemnice i w tym miejscu rzuciła na mnie czar, który zablokował
moje umiejętności.”
„Jest to w ogóle możliwe?”
„Oczywiście Stephen.” – zaśmiała
się. „Sama ją o to poprosiłam. Ta formuła zrobiła ze mnie normalną dziewczynę i
chroniła przed niebezpieczeństwem. Po śmierci Przedwiecznej czar w połowię
stracił swoje właściwości.”
„Nie chronił cię.” – zauważył czarnoksiężnik,
nie zmieniając swojej pozycji.
„Nie chronił mnie, ani mojej
rodziny.” – westchnęła, odwracając wzrok w drugą stronę. „Jednak wciąż blokuje
moje mistyczne zdolności.”
„Dlaczego mi o tym nie
powiedziałaś?”
„Nie mogę ci ufać Stephen.” – uniosła
się. „Nie po tym wszystkim co się wydarzyło. Jesteś dla mnie zupełnie obcym
człowiekiem. Jestem ci wdzięczna za uratowanie życia, bo gdyby nie ty pewnie
już bym nie żyła, ale wdzięczność nie jest zaufaniem. Na zaufanie trzeba sobie
zapracować, a ja nie mam zamiaru znów ulegac mojemu dobremu sercu i ufać
wszystkim, którzy cos dla mnie zrobili, bo prędzej czy później każdy zdradza.”
Stephen milczał uważnie
słuchając słów Elizabeth.
„Poza tym macie w swoich
szeregach zdrajcę.” – dodała po chwili.
„Co masz na myśli?”
„Mordo.” – warknęła wściekle, a
jej dłoń zacisnęła się na blacie drewnianego biurka. „To on mnie zdradził.”
* * *
Witajcie! (;Drugi epizod pojawił się nieco później niż zamierzałam przez bardzo intensywny miesiąc maj. Mam nadzieje, że warto było na niego czekać. Zachęcam do komentowania.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz