wtorek, 24 lipca 2018

Akwamarynowa tajemnica - seria 01. epizod 03.



Stephen Strange był wyraźnie zaskoczony słowami kasztanowłosej kobiety i przez kilka chwil nie był w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Stał w tym samym miejscu, przykuty do podłogi  przez szok i zdziwienie z szeroko otwartymi oczami i  ustami poruszających się jak rybie. Nie spodziewał się, że ta wiadomość tak mocno nim wstrząśnie. Strange od początku traktował Mordo jak bliskiego przyjaciela. To on pomógł mu, gdy przyjechał po raz pierwszy do Nepalu, kiedy grupa ulicznych złodziejaszków próbowała wydrzeć mu z rąk zegarek, ostatnią bezcenną pamiątkę trzymającą go przy zdrowych zmysłach. To Mordo zaprowadził go do Przedwiecznej i uwierzył w jego nieodkrytą moc i chart ducha. To z nim ćwiczył i zdobywał praktykę w mistycyzmie, a potem ratował świat w walce z Kaeciliusem.  Opowiadał mu o Przedwiecznej, a także o wszystkim, co wiedział na temat tego niezwykłego miejsca, jednak nigdy nie wspomniał o kobiecie, która nosiła piękne i bardzo stare imię - Elizabeth.
To, że ta dwójka się znała nie było tak sporym zaskoczeniem dla Strange’a. W przeszłości Elizabeth przebywała w Kamar-Taj wielokrotnie, a przynajmniej tak wynikało z jej nie do końca szczerych zwierzeń. Nie chętnie dzieliła się swoimi wspomnieniami, jakby w obawie, że i Stephen mógłby ją zdradzić, a ona nie zniosłaby więcej zdrad w swoim życiu. Chciała, by wiedział o niej jak najmniej, dlatego tak wielkim zaskoczeniem dla Strange’a był nie sam związek między Elizabeth, a Mordo, ale jego zażyłość.
Strange nie był głupcem, potrafił dodać dwa do dwóch i pamiętał każdą rozmowę, którą przeprowadził z kasztanowłosą kobietą. Rano powiedział mu, że to przez przyjaciela straciła córeczkę, a teraz wyznała, że to Mordo ją zdradził. Wszystko układało się w logiczną całość, ale on nadal nie mógł dopuścić do siebie myśli, że Mordo mógłby ukartować śmierć dziecka.
Po dłuższej chwili milczenia, Stephen odważył się w końcu zabrać głębszy wdech i zmierzwić jego perfekcyjnie ułożone włosy. Nie wiedział jakich użyć słów, by jednocześnie przeprosić za przyjaciela, a także ulżyć jego towarzyszce w cierpieniu. Chociaż minęło już ponad pół roku, wydarzenia tamtych dni nadal tkwiły w pamięci Elizabeth, a ona wciąż nie była w stanie rozmawiać o nich bez skrajnych emocji. Stephen nawet nie starał się pojąć bólu z jakim musiała się mierzyć. Nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji, ale domyślał się, że proste „wszystko będzie dobrze” jest zbędnym szarpaniem języka. Już nigdy nic nie będzie dobrze.
„Jesteś pewna tego, co mówisz?” – słowa uciekły z jego ust szybciej niż zdążył ugryźć się w język, a oskarżycielski wzrok Elizabeth zaatakował go z prędkością światła.
Kasztanowłosa kobieta opadła na stare biurko i skrzyżowała ręce na piersiach wydając z siebie ironiczny chichot, który przeciął Strange’a na pół niczym stalowe ostrze. W jednej chwili poczuł się winny, że w ogóle zadał tak idiotyczne pytanie. Nie zdążył jednak za nie przeprosić, bo dźwięczny głos Elizabeth wypełnił pomieszczenie.
„Oczywiście, że jestem Stephen!” – uniosła się bardziej niż zamierzała i zatrzymała na moment.  
Strange natychmiast wyczuł jej wahanie, ale nie zamierzał wchodzić jej w paradę. Czekał cierpliwie aż dokończy.
„Nie mogę być bardziej pewna. Mordo stał nad ciałem mojego dziecka, gdy po nie wróciłam, a później uciekł jak pies z podkulonym ogonem.” – kontynuowała. „ Nie miał nawet na tyle odwagi, by spojrzeć mi w oczy po tym wszystkim. Przysięgał, że zrobi wszystko, by ją chronić. Jak mogłam być tak głupia i mu zaufać.”
„Nie mogłaś tego przewidzieć.”
„Nie, nie mogłam.” – przyznała kiwając twierdząco głową. „Ale mogła jej nie opuszczać, gdy tak bardzo się bała. Nie zostawiać pod opieką Mordo. Rozumiesz, dlaczego boję się ponownie zaufać? To nie tak, że tego nie chcę. Cholera, pragnę tego bardziej niż cokolwiek na świecie. Chcę z kimś porozmawiać o tym wszystkim, ale nie potrafię Stephen. Nawet Wong nie jest już mi tak bliski jak kiedyś, bo kiedy go widzę od razu przypomina mi się twarz Mordo.”
„A jednak dzielisz się ze mną wspomnieniami. Są momenty, w których jesteś bardziej otwarta i uśmiechnięta. Dlaczego ja?” – zapytał.
Elizabeth spojrzała w bok i uśmiechnęła się nieśmiało, obserwując żarzący się płomień świecy.
„Przed nami nie ma muru, który powstał między mną, a Wongiem. Oczywiście, potrzebuje jego bliskości i obecności. Jest mi bliższy niż ty, znamy się o wiele dłużej i mamy wspólną przeszłość, ale gdy tylko dochodzi do dzielenia się tym, co się wydarzyło, coś mnie blokuje i nie pozwala słowom płynąc tak otwarcie jak przy tobie.”
„To bardzo miłe.” – przyznał i podszedł ostrożnie do kasztanowłosej kobiety siedzącej na skraju starego biurka. „Czasami łatwiej zwierzyć się komuś obcemu niż osobie, która zna cię większość życia.”
Uśmiechnęła się raz jeszcze przyznając Strange’owi rację skinieniem głowy.
Stephen spoczął na drewnianym blacie odsuwając starannie leżącą na nim książkę zapisaną nieznanym dialektem i napotkał wzrok Elizabeth. Akwamarynowe tęczówki znów uderzyły go z ogromną siłą. Ich kolor był tak zniewalający, że zapierał dech w piersiach za każdym razem, gdy tylko patrzyła mu prosto w oczy. Nie wiedział czy kiedykolwiek uda mu się pozbyć tego miażdżącego uczucia.
„Dlaczego więc zdecydowałaś się wrócić tutaj?”
„To całkiem proste. Nie miałam już gdzie uciekać.”
„Jak przeniosłaś się bez pierścienia?”
„To jedna z moich wrodzonych zdolności.” – Strange był wyraźnie zaintrygowany, jego oczy płonęły z ciekawości. „Któryś z moich rodziców przekazał mi mały prezent w genach, przez który cierpiałam całe życie. Już jako dziesięciolatka miałam przez to więcej wrogów niż przyjaciół.”
„Twoja córka również ją miała?”
„Nie. Christine widziała przyszłość, jednak jej wizję nie do końca się sprawdzały. Nie wiem czy to przez wiek, czy po prostu jej dar był wyjątkowo kapryśny.” – Elizabeth westchnęła. „ Nie chcę wiedzieć, czy widziała własną śmierć. Nie zniosłabym tego.”
Śmierć córki Elizabeth była niewygodnym tematem, dlatego Stephen nie zamierzał się w niego zagłębiać. Przynajmniej na razie. Postanowił zmienić temat.
„Czy twoje obrażenia to też sprawka Mordo?” – spytał.
Dłoń Elizabeth momentalnie przeniosła się do rany kłutej na brzuchu, która jakimś cudem ominęła wszystkie ważne narządy i naczynia krwionośne. Jej ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, oblał ją zimny pot, a w głowie niemiłosiernie pulsowało. Wiedziała, że trauma z jaką się zmaga, nie minie tak łatwo jak sobie to wyobrażała. Potrzebowała czasu, by mówić o tym z możliwie jak największym spokojem, ale nie była wściekła na mężczyznę obok, że chcę poznać możliwie jak najwięcej szczegółów. Chciał jej pomóc, wyraźnie się starał i zbyt mocno nie naciskał. Bała się tylko, że nie będzie w stanie zaufać mu tak jak to sobie wyobrażał.
„Tak.” – odpowiedziała z wymuszoną odwagą, chociaż głos okropnie jej drżał. „Tamtego dnia znalazłam schronienie w Grecji u starej znajomej.”
Brwi Stephena drgnęły do góry, a jego twarz przybrała maskę zdziwienia.
„Byłaś na Ziemi.” – stwierdził surowo kładąc dłonie na udach. „ Jak długo?”
„Jakiś czas.” – odparła cicho Elizabeth wstając z zajmowanego miejsca.
Czuła wzrok Strange’a na sobie, gdy przechadzała się po ukrytym pomieszczeniu próbując obrać w słowa to co krążyło jej w myślach. Co jakiś czas zagryzała wargę i przymykała powieki starając się zapomnieć o wszystkich nieszczęściach jakie sprowadziła na wiernych przyjaciół, ale wspomnienia tych makabrycznych scen nic nie było w stanie wyrwać z jej pamięci.
Stephen chciał jej pomóc, ale brak zaangażowania ze strony kasztanowłosej dziewczyny nie był mu na rękę. Mimo całej sympatii do niej miał nadzieję, że ta sprawa szybko się zakończy i razem z Wongiem wrócą do normalnego życia, o ile takim można było je nazwać, mając wokół siebie miliony potencjalnych zagrożeń. Od czasu pojawienia się Elizabeth w Sanktuarium wyczuwało się nieznaną energię, która jednocześnie go intrygowała i odpychała. Cała sytuacja źle wpływała na relację między nim, a Wongiem, a nić porozumienia jaką wypracowali zdawała się nieprzyjemnie napinać. Wong miał odmienne zdanie jak pomóc Lisbeth w jej kłopotach. Strange starał się rozwiązać to bardzo szybko i sprawnie zapominając, że ta dziewczyna miała za sobą nie małe przejścia. Miał serdecznie dość tajemnic i ciągłych niedopowiedzeń, ale w obecności Elizabeth wszystko się zmieniało. Ta kobieta miała na niego jakiś wpływ, przykuwała większość jego uwagi i wzbudzała w nim emocję, o których nie miał pojęcia, że jeszcze istnieją. Znajomość z nią nie miała się skończyć dobrze. Czuł, że zbliża się coś wielkiego i nieuniknionego i że to ona będzie ziemią, o którą trzeba będzie walczyć.
Wpatrywała się w niego z lekką nutą niepokoju. Jej oczy były nieco przymrużone, a cała sylwetka nieco wysunięta do przodu jakby przez kilka chwil próbowała złapać uwagę czarnoksiężnika. Gdy odwzajemnił jej spojrzenie, uśmiechnęła się delikatnie i dała mu trochę czasu na wrócenie do rzeczywistości.
„A więc..” – Stephen odchrząknął próbując wybrnąć z niezręcznej sytuacji i poprawił się w miejscu. Biurko zaskrzypiało nieprzyjemnie. „… na czym skończyliśmy?”
„Na ciszy.” – odparła z błąkającym się, zadziornym uśmieszkiem na ustach. „Myślę, że powinniśmy wyjść na zewnątrz. To pomieszczenie jakoś źle na ciebie wpływa, Mistrzu.”
„Prócz tego, że nie wiedziałem o jego istnieniu jest… całkiem przyjemne.” – Lisbeth skinęła głowa na znak, że go rozumie, chociaż kąciki jej ust drgały pod wpływem rozbawienia. „Szukałaś czegoś w tej księdze. Zaklęcia jak sądzę. Może poszukamy go razem?”
„Bardzo starego zaklęcia.” – przyznała i podeszła do drewnianego biurka, na którym spoczywała stara książka pisana w nieznanym dialekcie.
Opuszki palców Elizabeth, zderzyły się z zaschniętym i wypukłym atramentem na papierowych stronach. Znała tylko niektóre z zapisanych słów, a i tak ciężko było je rozszyfrować. Jak na księgę, którą miała okazję oglądać już w dzieciństwie, a pewnie przeżyła i setki lat, trzymała się wyjątkowo dobrze, dlatego coś mówiło jej, że Przedwieczna starannie dbała o nią innymi potężnymi zaklęciami.
„Znasz ten język?” – zapytał Stephen patrząc to na papierowe strony to na Elizabeth.
„Nie całkiem.” – wyjrzała znad książki, by spojrzeć na mężczyznę. „Nie mam pewności, ale to chyba język celtów.”
„Po czym poznajesz?”
„Przedwieczna dużo opowiadała mi o sobie. Wiem o niej naprawdę wiele od czasów jej dzieciństwa po setki lat życia. To dziwne… Nigdy nie chciała się dzielić językiem jej plemienia, a kiedy nauczyłam się paru słów nie zganiła mnie za to.”
„Mówiła dlaczego?”
„Wiesz, że miała pełno tajemnic.” – powiedziała uśmiechając się lekko. „Nie, nigdy o tym nie mówiła „dlaczego”, ale być może chodziło o tą książkę. Nie chciała żeby wpadła w ręce nieodpowiednich osób.”
„Zakładam, że to wymarły język.” – powiedział Stephen.
„Dobrze zakładasz.” – Elizabeth rozejrzała się po regałach, na których znajdowały się najróżniejsze księgi, śledząc po kolei tytuły każdej z nich. „Musiała zostawić mi jakąś wskazówkę. Zawsze działała w określony sposób, widziała wiele rzeczy.”
„W dniu, w którym zmarła powiedziała, że nie widziała już swojej dalszej przyszłości.” – zaintrygowane spojrzenie Elizabeth przeniosło się na czarnoksiężnika.
„Musiała wiedzieć o tym od dawna.” – stwierdziła smutno po chwili. „Być może nawet, gdy rzucała na mnie to zaklęcie. Mówiła coś jeszcze? Cokolwiek? Myśl Stephen. To naprawdę ważne.”
„Mówiła, że czasem musimy nagiąć pewne zasady, by coś polepszyć.”
„Mroczny Wymiar.” – wyszeptała Elizabeth, opadając ciałem na nieprzyjemnie wilgotną ścianę.
Jej za duża bluzka przylepiła się do pleców, a lodowate kropelki wody przesiąkły przez materiał przez co ciałem Elizabeth wstrząsnął dreszcz. Wiedziała o praktykach Przedwiecznej. Wiedziała, że czerpię moc z Mrocznego Wymiaru, ale nie podejrzewała, że zaklęcie rzucone na nią będzie miało z nim związek. Chciało jej się płakać. Czuła jak łzy powoli formują się w kącikach oczu próbując przesłonić jej świat. Zanim opadły, Lisbeth zdążyła je powstrzymać.
Strange nie poruszył się z miejsca, choć miał ogromną ochotę podejść do kasztanowłosej kobiety i zwyczajnie objąć, jak robili to normalni ludzie, by pocieszyć drugą osobę. Nie był to jednak dobry czas i miejsce na okazywanie uczuć, tym bardziej, że wizja Mrocznego Wymiaru znów stawała się rzeczywistością. Z dnia dzień przybywało problemów. Coraz więcej pytań pozostawało bez odpowiedzi. Czuł jak jego głowa zaczyna eksplodować od nadmiaru nieprzyjemnych wiadomości, a nic nie wskazywało na to, że miały się skończyć. Próbował przypomnieć sobie ostatni dzień spędzony z Christine, poczuć jej zapach i skórę dłoni, jej uśmiech i melodyjny śmiech, ale było to tak dawno temu, że nie pamiętał nawet, co wtedy robili. Od tego czasu nie zadzwoniła ani razu, a on pragnął, by zrobiła to właśnie dzisiaj.
Z zewnątrz doszła do nich wściekła paplanina Wonga dotycząca ich obu. Strange i Elizabeth wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia, kiedy oboje wyobrażali sobie maszerującego Wonga z wyrazem wściekłości wypisanym na twarzy, szukającego ich po Kamar-Taj. A skoro próbował znaleźć ich tutaj to nowojorskie Sanktuarium zostało już przez niego mocno przeszukane.
„Chyba czeka nas niezła pogadanka.” – zaczął Strange wpatrując się w wąski korytarz, z którego dochodziły wściekłe słowa bibliotekarza. „Pora się stąd zmywać, bo Beyonce jest gotowy wykopać nas z pod ziemi.”
„Idź sam. Ja się tu jeszcze trochę rozejrzę. Może znajdę coś wartego uwagi.” – powiedziała uśmiechając się lekko.
„Jak pojawię się bez ciebie to Wong utnie mi głowę. Chcesz tego?”
„Po prostu wróć do Sanktuarium, a ja za jakiś czas się tam pojawię. Znam tu więcej zakamarków niż ty i wcale nie potrzebuje niańki Stephen. Dam sobie radę.”
„A może po prostu wyjdziemy stąd razem, uspokoimy Wonga i za jakiś czas wrócimy, by odnaleźć to co potrzebujesz. Elizabeth i tak nie odnajdziemy tego zaklęcia jak nie poznamy tego języka, a ja chyba znam miejsce, w którym moglibyśmy znaleźć to co nas interesuje.”
Elizabeth przez chwilę udawała, że się zastanawia. Rozważała wszystkie za i przeciw i niestety musiała przyznać rację czarnoksiężnikowi. Nie mieli żadnego punktu zaczepienia ani pewności czy ta książka rzeczywiście jest właściwą, w której znajdą rzucone na nią zaklęcie. Była załamana i pełna obaw. Chciała jak najszybciej zemścić się za morderstwo męża i córki, ale bez pomocy Strange’a była tylko zagubioną kobietą żałośnie wygrażającą rękami. Mogła uciekać bez końca i narażać bliskich albo poddać się i zaufać mężczyźnie, który wyciągał do niej pomocną dłoń.
„Obiecuje, że znajdziemy to zaklęcie i zdołamy zwrócić ci twoją moc, ale tym razem musisz zdać się na mnie.” – Stephen położył dłonie na ramionach kobiety i rozmasował je.
Były niewyobrażalnie napięte, podobnie jak jej spojrzenie, które w końcu osiadło na jego twarzy.
„W porządku” – przytaknęła zrezygnowana czując jak masaż rozluźnia jej spięte ciało.

* * *

Tym razem nie dostała od niego gorącego kubka z czarną, przyjemnie słodką kawą, ale herbatę. Nie byle jaką, bo charakterystyczną tylko dla tego miejsca, intensywną, ale nie zbyt mocną, przyjemnie pachnącą hibiskusem z odrobiną miodu. Zupełnie tak, jakby parzyła ją właśnie „ona”, jej mentorka i zastępcza matka, z którą nie było jej dane właściwie się pożegnać.
Nie usiedli również w kuchni jak przy śniadaniu. Stephen zabrał ją w miejsce, gdzie od czasu przybycia Elizabeth był jeszcze częstszym gościem. Do biblioteki. Miał w tym nie jeden cel o czym przekonała się wchodząc do pomieszczenia, które aż kipiało starością i mistycyzmem. Od razu zalała ją fala wspomnień z dnia, gdy przekroczyła próg biblioteki po raz  pierwszy jako ośmiolatka z nią u boku, trzymając się mocno ręki jak wystraszone zwierzę, czekające tylko na atak. Gdy zobaczyła te wszystkie książki porozstawiane na regałach wiedziała, że to miejsce stanie się jej ostoją i azylem. Dziś po tak wielu latach nie czuła tych samych emocji, wręcz przeciwnie przeklinała każde zaklęcie, którego się nauczyła w tym miejscu i moc, którą została obdarzona i która odebrała jej to co było dla niej najcenniejsze. Chciała być zwykłym człowiekiem. Sprzeciwiła się magii, która ją wybrała do wielkich rzeczy błagając o wyciszenie jej mocy. Chciała wieść normalne życie z córką i mężem u boku, patrzeć na wszystko z innej perspektywy, bardziej szczęśliwszej, a nie narażać swoje dziecko na cierpienia, których sama doznawała jako mała dziewczynka. Blokery zadziałały, ale moc płynąca w jej żyłach już szykowała zemstę. Sprowadziła na siebie cierpienie gorsze niż śmierć. To ona była winna ich śmierci.
Pierwszym celem Stephena była rozmowa z Wongiem, którego najczęściej można spotkać właśnie w bibliotece i jak można było się spodziewać skończyła się nieprzyjemną wymianą zdań.
„Szukałem cię Lisbeth” – zaczął nieprzyjemnie po czym przeniósł swój wściekły wzrok na Strange’a. „Ciebie zresztą też, ale jak wielkie było moje zdziwienie, gdy żadne z was nie było w miejscu, w którym się was spodziewałem.”
Stephen wywrócił oczami i zmienił nogę, na której opierał cały ciężar swojego ciała. Jego warga drgała próbując powstrzymać cichy chichot za co Elizabeth skarciła go surowym spojrzeniem.
„Mówiłeś, że mogę ją zabrać do Kamar-Taj po śniadaniu.” – powiedział zrezygnowany Strange. „Pokazywałem jej część Sanktuarium.”
„Pokazywałeś jej Sanktuarium, które zna lepiej niż my dwoje?” – Wong zadrwił i założył dłonie na biodrach, wpatrując się drwiąco w Strange’a. „ I może mi powiesz, że sama cię o to poprosiła, huh?”
„To nie tak Wong.” – Elizabeth odezwała się cicho jednak żaden z mężczyzn nie zwrócił na jej słowa uwagi.
„Przyznaj się po prostu, że jest sprytniejsza od ciebie i gwizdnęła ci sprzed nosa.”
„Wong” – Elizabeth ponowiła próbę, ale nadal pozostała niezauważona przez przyjaciela.
„Zostawiłeś Nowy York bez opieki na kilka godzin.”- Stephen zerknął sprytnie na Elizabeth, która również patrzyła przez moment w jego stronę. Nie możliwe żeby byli w tym pomieszczeniu aż tyle czasu. „Nikomu nie powiedziałeś, że je opuszczasz, a to karygodne Strange i dobrze o tym wiesz!”
„Wong!” – Elizabeth rąbnęła pięścią o stół, a jej podniesiony głos w końcu został dostrzeżony przez bibliotekarza.
Wong odwrócił się w je stronę ze zdziwionym wyrazem twarzy i zlustrował jej postać od góry do dołu.
Przez wszystkie lata jakie razem spędzili nie widział w jej oczach takiej złości i to z powodu małej wymiany zdań między nim, a Strangem.
Krew w żyłach Elizabeth buzowała jak szalona szumiąc nieprzyjemnie w uszach, a znajome łaskotanie wypełniło jej żołądek. Moc przepływająca od stóp po czubek jej głowy owinęła się wokół kobiety jak rzep i przez krótką chwilę wydawało się , że nie będzie chciała jej zupełnie opuścić. Przypomniało jej to tą samą dziewczynę, którą była kilka la temu uciekając przed wszystkimi, którzy pożądali jej mocy.
 Jednak potężny ładunek energii nie trwał wystarczająco długo, aby zrobić komuś krzywdę. Był namiastką siły, która kiedyś w niej drzemała i  odszedł tak szybko jak się pojawił. Mimo tego, tylko jedna osoba w tym pomieszczeniu zobaczyła iskrę czerwieni w akwamarynowych oczach. Stephen Strange w końcu zrozumiał jak potężną moc może nosić w sobie ta dziewczyna i dlaczego Wong tak bardzo stara się ją chronić od świata zewnętrznego.
„Poprosiłam go żeby pokazał mi Sanktuarium, bo moja pamięć  jest w rozsypce.” – powiedziała spokojniej przymykając powieki, aby opanować pozostałości wypełniającego ją gniewu.
„Co masz na myśli mówiąc, że twoja pamięć jest w rozsypce?” – zapytał Wong mrużąc podejrzliwie oczy, a Strange stojący za jego plecami zrozumiał, co Elizabeth próbowała zrobić.
„Podczas upadku uderzyła się w głowę.” – były neurochirurg wkroczył do akcji i puścił oczko kasztanowłosej kobiecie zanim Wong wymierzył w niego swój wzrok.
„Mówiłeś, że ją złapałeś zanim upadła.”
„Skłamałem, kiedy dowiedziałem się kim dla ciebie jest, Beyonce.” – Strange wyszczerzył się kpiąco, a Elizabeth zagryzła policzek od środka, powstrzymując śmiech próbujący wydostać się przez jej usta. „Nie patrz tak na mnie, chroniłem swój tyłek przed atakiem zwariowanego bibliotekarza.”
„Tak” – Elizabeth postanowiła również włączyć się do rozmowy. „Uderzyłam się dość mocno. Stephen mówi, że to normalne i za jakiś czas mi przejdzie, ale byłam na tyle uparta, że wybłagałam go o tę wycieczkę. Straciliśmy poczucie czasu.”
Wong spoglądał to na jednego to na drugiego szukając oznak kłamstwa, ale zrezygnował po dłuższej chwili przekonany, że mówią prawdę. Stephen i Elizabeth odetchnęli z ulgą, gdy napięta cisza w końcu została przerwana.
„Przez cztery godziny oprowadzał cię po Sanktuarium. Huh…”
„Tak… Przez cztery godziny.” – na ustach kobiety pojawił się słodki, niewinny uśmiech.
„To i tak nie tłumaczy waszej nieodpowiedzialności.”- Strange uniósł ręce.
„Przecież niż się nie stało.”
„Ale mogło.”
„Następne wyjścia będziemy ci zgłaszać.”
„Nie będzie następnych wyjść Elizabeth.” – ciało Elizabeth momentalnie skamieniało, a jej oczy rzuciły się ku Wongowi. „A już na pewno nie z nim.” – wskazał oskarżycielsko palcem na Strange’a.
„Hej! Ja tu wciąż stoję!”
„Dlaczego próbujesz zamknąć mnie w klatce jak… on?” – wypluła Elizabeth mrużąc oczy i owijając ręce wokół klatki piersiowej. „Myślałam, że znajdę tutaj pomoc, a nie kolejne więzienie. Teraz wiem jak cholernie się myliłam.”
„Jaki on? O kim ty mówisz Lisbeth, bo nie czytam w myślach i nie mam pojęcia kto zrobił ci krzywdę.” – Wong uklęknął obok kobiety, którą nadal, pomimo tylu lat, traktował jak młodszą siostrę i spróbował dotknąć pocieszająco jej kolana, ale został odepchnięty.
Na dotyk Strange nie reagowała w tej sposób. Uważne obserwację neurochirurga to potwierdziły. Miała do niego jakieś zaufanie, chociaż stale starała się go przekonać, że nie potrafi mu zaufać. Nie mógł zmarnować tej szansy. Czuł, że ta kobieta powierzała mu własne życie i stawał się odpowiedzialny za słowa i czyny jakie wykonywał w jej kierunku.
„Mordo.” – słowa wyprzedziły myśli Strange, a oskarżycielskie, akwamarynowe oczy wbiły się w jego szare tęczówki z potężną siłą. Gdyby wzrok mógł zabijać to był pewien, że leżałby już martwy.
Wong próbował zbagatelizować narastające uczucie smutku w jego piersi, ale miał żal do Elizabeth, że zaufała zupełnie obcemu człowiekowi i wyznała mu prawdę zanim to on ją poznał. Widząc, że Lisbeth nie pragnie jego pocieszenia, odsunął się od niej i stanął w bezpiecznej odległości znów kładąc dłonie na biodrach.
„Czy to prawda, co mówi Strange?” – spytał niezwykle cicho, jakby próbował wciąż przetworzyć tą informację.
Kasztanowłosa kobieta wstała i raz jeszcze obrzuciła Stephena oskarżycielskim spojrzeniem. Wiedział, że zrobił źle, ale z drugiej strony Wong też miał prawo wiedzieć z kim prawdopodobnie przyjdzie im toczyć wojnę.
„Tak.” – syknęła przez zęby i odeszła w stronę regałów zostawiając mężczyzn samych.
Stephen jeszcze krótką chwilę spoglądał jak odchodzi. Ledwo trzymała się na nogach, co jakiś czas podpierała się dłonią o regały wyłożone książkami. To był dzień pełen wrażeń, a jeszcze się nie skończył. Zastanawiał się co jeszcze czekało go przez kilka godzin i jakich tajemnicy dowie się od nowo poznanej kobiety.
„Wiesz Strange to już nie jest ta sama dziewczynka, co kiedyś.” – Wong pozwolił sobie usiąść na krześle. „Owszem, dalej jest porywcza, ale zrobiła się też niezwykle skryta i małomówna.”
„Przede wszystkim nie jest już dziewczynką.” – Strange spojrzał na przyjaciela, nie chciał dać po sobie poznać, ale Wong był poważnie wstrząśnięty nową relacją z Elizabeth. „Jest kobietą, która przeżyła nie jedną tragedię w swoim życiu. Ostatnio nawet sporo się ich namnożyło.”
„Nie wiem jak pomóc jej w odzyskaniu mocy. Pragnie tego, bo domaga się zemsty, ale nie wiem czy to ją zaspokoi. Jestem przerażony tym, że przez to może stać się kimś takim jak Mordo. Jak on mógł w ogóle to zrobić? Zabić dziecko? Przecież to niedopuszczalne!”
„Ja też nie mogę tego pojąć.” – przyznał Strange. „ Kiedy mi powiedziała byłem pewien, że kłamię, ale zrozumiałem, że nie miała po co tego robić. Przyszła do nas po pomoc i od nas tą pomoc dostanie.”
„Elizabeth nie może opuścić tego miejsca.”
„Powiesz mi, dlaczego to jest aż tak ważne?”
Wong spojrzał na Strange’a, ale nadal bił się ze swoimi sprzecznymi myślami. Nie chciał angażować go zbyt mocno w sprawy Elizabeth. Były ciężkie do przetworzenia, jej szkolenie, historia, rodzice. Bał się reakcji nowego mistrza na te rewelację zważywszy jak przyjął prawdę o Przedwiecznej, jednak Elizabeth zaufała Stephenowi bardziej niż jemu i w pewien sposób wydała nieme pozwolenie na podzielenie się tym wszystkim z neurochirurgiem.
„Elizabeth jest w ogromnym niebezpieczeństwie i to nie sam Mordo je stanowi.”
„Robi się ciekawie.” – przytaknął sobie Stephen. „Chcesz mi powiedzieć, że możemy mieć na głowie kolejne zagrożeniu pokroju Dormammu?”
Wong westchnął.
„Obawiam się Stephen, że może być jeszcze gorzej.”
Strange usłyszał od przyjaciela wszystko, co ten wiedział na temat Elizabeth zaznaczając, że Przedwieczna obarczyła wszystkich, którzy ją znali pewną przysięgą mówiącą o tajemnicy istnienia i ochronie kasztanowłosej kobiety. Wszyscy ci, którzy przysięgali mieli kategoryczny zakaz mówienia o dziewczynie posiadającej potężną, nieujarzmioną moc zdolną niszczyć światy i obalać nie jedne rządy we wszechświecie. Śmierć Przedwiecznej nie zwalniała ich z przysięgi. Nakazywała jeszcze większa ochronę Elizabeth, aby nie doprowadzić do zguby miliardów istnień.
Ojciec kasztanowłosej piękności był nie tylko starym przyjacielem Przedwiecznej, ale i ostatnim żyjącym mężczyzną z plemienia celtów. Podobnie jak Najwyższa Czarodziejka przeżył setki lat na tym świecie za sprawą energii czerpanej z mrocznego wymiaru. Mówiło się, że raz na kilkadziesiąt lat odbywają w swoim towarzystwie kilkudniowe seanse z dala od Kamar-Taj, by dzielić się zdobytą energią, ale prawdą było to, że dusza ojca Elizabeth nie radziła sobie z nadmiarem złej energii mrocznego wymiaru i to Przedwieczna pomagała mu w stłumieniu zła, które zaczynało omamiać celta. Do czasu aż nie poznał matki Elizabeth.
Od początku Przedwieczna i ojciec Elizabeth mieli skomplikowany związek. Pochodzili z jednego plemienia, darzyli uczuciem, którego nie dało się opisać, a jednak nigdy, aż przez setki lat żadne z nich nie oparło się pokusie oddania się drugiemu. Pomagali sobie i miłowali się jak kochankowie, którymi nigdy nie było im dane zostać.
Matka Elizabeth miała na imię Visena. Jej ojca poznała podczas jednego z seansów, na który celt wybrał się z Przedwieczną. Nie było wiadome w jaki sposób, ale od początku darzyli się niesamowitym szacunkiem. On – mężczyzna z setkami lat na karku, ona – młoda, uśmiechnięta i pełna życia kobieta, która rozgrzała stare serce celta, a pomiędzy nimi ta trzecia – oddana przyjaciółka darząca go potężnym uczuciem, które nigdy nie miało szansy się spełnić. Klasyczny trójkąt, który doprowadził do śmierci wielu osób.
Nieszczęśliwa miłość Viseny i celta skończyła się tak szybko jak zaczęła, a w międzyczasie zdążyła urodzić się Elizabeth. Owoc ich krótkiej i burzliwej miłości stał się jednym z najbardziej poszukiwanych dzieci we wszechświecie, a jedyną osobą zdolną zapewnić bezpieczeństwo dziewczynce po śmierci jej rodziców, była Przedwieczna. Podobno narodziny tej dziewczynki wyczuły wszelkie byty i potężne stworzenia oraz magowie, którzy zamieszkiwali wszechświat. Niemowlę miało sprowadzić zagładę na światy, w których przebywało, dlatego po śmierci ukochanej, ojciec Elizabeth zabrał dziewczynkę i przez kilka lat podróżowali po nieznanych światach starając się zgubić jej ślad.
„Jak zmarła jej matka?” – Strange przerwał Wongowi tragiczną opowieść, a bibliotekarz westchnął głęboko i spojrzał czarodziejowi w oczy.
Troska wymalowana na twarzy byłego neurochirurga była jak wstrząs dla Wonga. Na co dzień Strange był nieczytelnym człowiekiem, chował głęboko w sobie własne emocję i nie pozwalał, aby wydostały się na zewnątrz, ale w obliczu faktów, z którymi miał do czynienia, każdy ugiąłby się pod ich ciężarem.
„Visena nie zmarła Stephen.” – Wong opuścił wzrok na swoje dłonie, które zaczęły się trząś pod wpływem gromadzących się w nim emocji. Po tylu latach nadal był tak zdruzgotany, jakby sam uczestniczył w tych wydarzeniach. „Została zamordowana na oczach malutkiej Elizabeth i jej ojca.” – dokończył drżącym głosem.
Strange opadł na oparcie krzesła otwierając szeroko usta. Szok, niedowierzenie, żal i współczucie ogarnęły go z prędkością światła, a wzrok przesunął się ku regałom biblioteki, w których jakiś czas temu zniknęła Elizabeth. Jeszcze nigdy do nikogo nie czuł tak ogromnej troski jak w tej chwili do tej kasztanowłosej kobiety błądzącej wśród setek książek starannie poukładanych na półkach.
Śmierć celta była wyczuwalna tylko dla Przedwiecznej, gdyż byli związani ze sobą nie tylko krwią plemienną, ale i uczuciem, które nadal dzielili między sobą. Mówi się, że nie można kochać dwóch osób na raz, ale kiedy żyje się setki lat i dzieli potężną energie czerpaną z mrocznych wymiarów jesteś w stanie kochać obydwie kobiety. Za miłość celta, którą ją darzył, mogła odwdzięczyć się tylko w jeden sposób, starając się wychować jego dziecko, dlatego raz w życiu sprzeciwiła się własnym zasadom i porzuciła Kamar-Taj na kilka miesięcy, by odnaleźć kasztanowłosą dziewczynką. Było to niezwykle trudne zadanie ze względu na moc jaką posiadało dziecko. Z początku myślała, że dziewczynka albo nie żyje, albo trafiła w czyjeś ręce. Dopiero później pojęła, że dziecko uciekało przed nią dzięki swoim zdolnością manipulacji czasem, bo wszystko czego nauczył ją ojciec brzmiało: „nigdy nie daj się złapać Elizabeth.”. Nie wiedziała, że Przedwieczna próbuje jej pomóc.
Kiedy pierwszy raz trafiła do Kamar-Taj miała osiem lat, a jej trening zaczął się natychmiast pod okiem Najwyższej Czarodziejki. Przez wiele lat krążyła w tych murach plotka, że dziewczynka jest córką Przedwiecznej, sama celtka nie starała się nawet zaprzeczyć tym insynuacją. Wolała, aby sądzono, że taka jest prawda, ale z roku na rok nie dało się ukryć jak potężna stawała się Elizabeth i jak wiele odróżniało ją od czarodziejki. W końcu plotki ucichły, a nad życiem Elizabeth znów zawisły czarne chmury.
Aby ratować przyjaciół uciekała kilkukrotnie z Kamar-Taj przerywając swój trening. Podróżowała między światami i ukrywała jak zbiegły więzień, a wszystko po to by Ziemia była bezpieczna.
„Resztę historii pewnie już znasz, a jeśli nadal się nią nie podzieliła to będziesz musiał uzbroić się w cierpliwość. Jest ciężkim owocem do zgryzienia i łatwo nie ulegnie fałszywym nadzieją.” – zakończył  Wong zbierając się do opuszczenia biblioteki.
„Masz rację.” – powiedział pod nosem Strange i odwrócił do przyjaciela. „Wong?” – mężczyzna skierował swój smutny wzrok na czarodzieja, po jego twarzy było widać jak mocno, historia kasztanowłosej kobiety, wpływa na jego nastrój.
„Szybko Strange, nie mam w końcu całego dnia.” – Wong próbował żartować, ale jego złośliwe zaczepki nie sprawiły, by dwaj mężczyźni się uśmiechnęli.
„Myślisz, że Elizabeth jest w stanie zabić Mordo?”
Wong utrzymywał ich spojrzenia przez moment, zanim odpowiedział na pytanie.
„Ja nie myślę Stephen. Ja jestem przekonany, że ona zabije Mordo, gdy tylko odzyska swoją moc.” – przerwał na chwilę, aby przemyśleć to co miał zamiar powiedzieć i przed kontynuowaniem westchnął głęboko. „Jeśli Mordo zamordował jej rodzinę to znaczy, że coś od niej chcę, dlatego nie możemy pozwolić by ją znalazł. Obiecaj mi, że zrobisz wszystko, aby ją chronić.”
„Masz moje słowo.”