Stephen Strange był wyraźnie
zaskoczony słowami kasztanowłosej kobiety i przez kilka chwil nie był w stanie
wydusić z siebie żadnego słowa. Stał w tym samym miejscu, przykuty do podłogi przez szok i zdziwienie z szeroko otwartymi
oczami i ustami poruszających się jak rybie.
Nie spodziewał się, że ta wiadomość tak mocno nim wstrząśnie. Strange od
początku traktował Mordo jak bliskiego przyjaciela. To on pomógł mu, gdy
przyjechał po raz pierwszy do Nepalu, kiedy grupa ulicznych złodziejaszków
próbowała wydrzeć mu z rąk zegarek, ostatnią bezcenną pamiątkę trzymającą go
przy zdrowych zmysłach. To Mordo zaprowadził go do Przedwiecznej i uwierzył w
jego nieodkrytą moc i chart ducha. To z nim ćwiczył i zdobywał praktykę w
mistycyzmie, a potem ratował świat w walce z Kaeciliusem. Opowiadał mu o Przedwiecznej, a także o
wszystkim, co wiedział na temat tego niezwykłego miejsca, jednak nigdy nie
wspomniał o kobiecie, która nosiła piękne i bardzo stare imię - Elizabeth.
To, że ta dwójka się znała nie
było tak sporym zaskoczeniem dla Strange’a. W przeszłości Elizabeth przebywała
w Kamar-Taj wielokrotnie, a przynajmniej tak wynikało z jej nie do końca
szczerych zwierzeń. Nie chętnie dzieliła się swoimi wspomnieniami, jakby w
obawie, że i Stephen mógłby ją zdradzić, a ona nie zniosłaby więcej zdrad w
swoim życiu. Chciała, by wiedział o niej jak
najmniej, dlatego tak wielkim zaskoczeniem dla Strange’a był nie sam związek
między Elizabeth, a Mordo, ale jego zażyłość.
Strange
nie był głupcem, potrafił dodać dwa do dwóch i pamiętał każdą rozmowę, którą
przeprowadził z kasztanowłosą kobietą. Rano powiedział mu, że to przez
przyjaciela straciła córeczkę, a teraz wyznała, że to Mordo ją zdradził.
Wszystko układało się w logiczną całość, ale on nadal nie mógł dopuścić do
siebie myśli, że Mordo mógłby ukartować śmierć dziecka.
Po dłuższej chwili milczenia,
Stephen odważył się w końcu zabrać głębszy wdech i zmierzwić jego perfekcyjnie
ułożone włosy. Nie wiedział jakich użyć słów, by jednocześnie przeprosić za
przyjaciela, a także ulżyć jego towarzyszce w cierpieniu. Chociaż minęło już
ponad pół roku, wydarzenia tamtych dni nadal tkwiły w pamięci Elizabeth, a ona
wciąż nie była w stanie rozmawiać o nich bez skrajnych emocji. Stephen nawet
nie starał się pojąć bólu z jakim musiała się mierzyć. Nigdy nie znalazł się w
takiej sytuacji, ale domyślał się, że proste „wszystko będzie dobrze” jest
zbędnym szarpaniem języka. Już nigdy nic nie będzie dobrze.
„Jesteś pewna tego, co mówisz?”
– słowa uciekły z jego ust szybciej niż zdążył ugryźć się w język, a
oskarżycielski wzrok Elizabeth zaatakował go z prędkością światła.
Kasztanowłosa kobieta opadła na
stare biurko i skrzyżowała ręce na piersiach wydając z siebie ironiczny
chichot, który przeciął Strange’a na pół niczym stalowe ostrze. W jednej chwili
poczuł się winny, że w ogóle zadał tak idiotyczne pytanie. Nie zdążył jednak za
nie przeprosić, bo dźwięczny głos Elizabeth wypełnił pomieszczenie.
„Oczywiście, że jestem Stephen!”
– uniosła się bardziej niż zamierzała i zatrzymała na moment.
Strange natychmiast wyczuł jej
wahanie, ale nie zamierzał wchodzić jej w paradę. Czekał cierpliwie aż
dokończy.
„Nie mogę być bardziej pewna.
Mordo stał nad ciałem mojego dziecka, gdy po nie wróciłam, a później uciekł jak
pies z podkulonym ogonem.” – kontynuowała. „ Nie miał nawet na tyle odwagi, by
spojrzeć mi w oczy po tym wszystkim. Przysięgał, że zrobi wszystko, by ją
chronić. Jak mogłam być tak głupia i mu zaufać.”
„Nie mogłaś tego przewidzieć.”
„Nie, nie mogłam.” – przyznała
kiwając twierdząco głową. „Ale mogła jej nie opuszczać, gdy tak bardzo się
bała. Nie zostawiać pod opieką Mordo. Rozumiesz, dlaczego boję się ponownie zaufać?
To nie tak, że tego nie chcę. Cholera, pragnę tego bardziej niż cokolwiek na
świecie. Chcę z kimś porozmawiać o tym wszystkim, ale nie potrafię Stephen.
Nawet Wong nie jest już mi tak bliski jak kiedyś, bo kiedy go widzę od razu przypomina
mi się twarz Mordo.”
„A jednak dzielisz się ze mną
wspomnieniami. Są momenty, w których jesteś bardziej otwarta i uśmiechnięta.
Dlaczego ja?” – zapytał.
Elizabeth spojrzała w bok i
uśmiechnęła się nieśmiało, obserwując żarzący się płomień świecy.
„Przed nami nie ma muru, który
powstał między mną, a Wongiem. Oczywiście, potrzebuje jego bliskości i
obecności. Jest mi bliższy niż ty, znamy się o wiele dłużej i mamy wspólną
przeszłość, ale gdy tylko dochodzi do dzielenia się tym, co się wydarzyło, coś
mnie blokuje i nie pozwala słowom płynąc tak otwarcie jak przy tobie.”
„To bardzo miłe.” – przyznał i
podszedł ostrożnie do kasztanowłosej kobiety siedzącej na skraju starego
biurka. „Czasami łatwiej zwierzyć się komuś obcemu niż osobie, która zna cię
większość życia.”
Uśmiechnęła się raz jeszcze
przyznając Strange’owi rację skinieniem głowy.
Stephen spoczął na drewnianym
blacie odsuwając starannie leżącą na nim książkę zapisaną nieznanym dialektem i
napotkał wzrok Elizabeth. Akwamarynowe tęczówki znów uderzyły go z ogromną
siłą. Ich kolor był tak zniewalający, że zapierał dech w piersiach za każdym
razem, gdy tylko patrzyła mu prosto w oczy. Nie wiedział czy kiedykolwiek uda
mu się pozbyć tego miażdżącego uczucia.
„Dlaczego więc zdecydowałaś się
wrócić tutaj?”
„To całkiem proste. Nie miałam
już gdzie uciekać.”
„Jak przeniosłaś się bez
pierścienia?”
„To jedna z moich wrodzonych
zdolności.” – Strange był wyraźnie zaintrygowany, jego oczy płonęły z
ciekawości. „Któryś z moich rodziców przekazał mi mały prezent w genach, przez
który cierpiałam całe życie. Już jako dziesięciolatka miałam przez to więcej
wrogów niż przyjaciół.”
„Twoja córka również ją miała?”
„Nie. Christine widziała przyszłość,
jednak jej wizję nie do końca się sprawdzały. Nie wiem czy to przez wiek, czy
po prostu jej dar był wyjątkowo kapryśny.” – Elizabeth westchnęła. „ Nie chcę
wiedzieć, czy widziała własną śmierć. Nie zniosłabym tego.”
Śmierć córki Elizabeth była
niewygodnym tematem, dlatego Stephen nie zamierzał się w niego zagłębiać.
Przynajmniej na razie. Postanowił zmienić temat.
„Czy twoje obrażenia to też
sprawka Mordo?” – spytał.
Dłoń Elizabeth momentalnie
przeniosła się do rany kłutej na brzuchu, która jakimś cudem ominęła wszystkie
ważne narządy i naczynia krwionośne. Jej ciałem wstrząsnął nieprzyjemny
dreszcz, oblał ją zimny pot, a w głowie niemiłosiernie pulsowało. Wiedziała, że
trauma z jaką się zmaga, nie minie tak łatwo jak sobie to wyobrażała. Potrzebowała
czasu, by mówić o tym z możliwie jak największym spokojem, ale nie była
wściekła na mężczyznę obok, że chcę poznać możliwie jak najwięcej szczegółów.
Chciał jej pomóc, wyraźnie się starał i zbyt mocno nie naciskał. Bała się
tylko, że nie będzie w stanie zaufać mu tak jak to sobie wyobrażał.
„Tak.” – odpowiedziała z
wymuszoną odwagą, chociaż głos okropnie jej drżał. „Tamtego dnia znalazłam
schronienie w Grecji u starej znajomej.”
Brwi Stephena drgnęły do góry, a
jego twarz przybrała maskę zdziwienia.
„Byłaś na Ziemi.” – stwierdził
surowo kładąc dłonie na udach. „ Jak długo?”
„Jakiś czas.” – odparła cicho
Elizabeth wstając z zajmowanego miejsca.
Czuła wzrok Strange’a na sobie,
gdy przechadzała się po ukrytym pomieszczeniu próbując obrać w słowa to co krążyło
jej w myślach. Co jakiś czas zagryzała wargę i przymykała powieki starając się
zapomnieć o wszystkich nieszczęściach jakie sprowadziła na wiernych przyjaciół,
ale wspomnienia tych makabrycznych scen nic nie było w stanie wyrwać z jej
pamięci.
Stephen chciał jej pomóc, ale
brak zaangażowania ze strony kasztanowłosej dziewczyny nie był mu na rękę. Mimo
całej sympatii do niej miał nadzieję, że ta sprawa szybko się zakończy i razem
z Wongiem wrócą do normalnego życia, o ile takim można było je nazwać, mając
wokół siebie miliony potencjalnych zagrożeń. Od czasu pojawienia się Elizabeth
w Sanktuarium wyczuwało się nieznaną energię, która jednocześnie go intrygowała
i odpychała. Cała sytuacja źle wpływała na relację między nim, a Wongiem, a nić
porozumienia jaką wypracowali zdawała się nieprzyjemnie napinać. Wong miał
odmienne zdanie jak pomóc Lisbeth w jej kłopotach. Strange starał się rozwiązać
to bardzo szybko i sprawnie zapominając, że ta dziewczyna miała za sobą nie
małe przejścia. Miał serdecznie dość tajemnic i ciągłych niedopowiedzeń, ale w
obecności Elizabeth wszystko się zmieniało. Ta kobieta miała na niego jakiś
wpływ, przykuwała większość jego uwagi i wzbudzała w nim emocję, o których nie
miał pojęcia, że jeszcze istnieją. Znajomość z nią nie miała się skończyć
dobrze. Czuł, że zbliża się coś wielkiego i nieuniknionego i że to ona będzie
ziemią, o którą trzeba będzie walczyć.
Wpatrywała się w niego z lekką
nutą niepokoju. Jej oczy były nieco przymrużone, a cała sylwetka nieco
wysunięta do przodu jakby przez kilka chwil próbowała złapać uwagę
czarnoksiężnika. Gdy odwzajemnił jej spojrzenie, uśmiechnęła się delikatnie i
dała mu trochę czasu na wrócenie do rzeczywistości.
„A więc..” – Stephen odchrząknął
próbując wybrnąć z niezręcznej sytuacji i poprawił się w miejscu. Biurko
zaskrzypiało nieprzyjemnie. „… na czym skończyliśmy?”
„Na ciszy.” – odparła z
błąkającym się, zadziornym uśmieszkiem na ustach. „Myślę, że powinniśmy wyjść
na zewnątrz. To pomieszczenie jakoś źle na ciebie wpływa, Mistrzu.”
„Prócz tego, że nie wiedziałem o
jego istnieniu jest… całkiem przyjemne.” – Lisbeth skinęła głowa na znak, że go
rozumie, chociaż kąciki jej ust drgały pod wpływem rozbawienia. „Szukałaś
czegoś w tej księdze. Zaklęcia jak sądzę. Może poszukamy go razem?”
„Bardzo starego zaklęcia.” –
przyznała i podeszła do drewnianego biurka, na którym spoczywała stara książka
pisana w nieznanym dialekcie.
Opuszki palców Elizabeth,
zderzyły się z zaschniętym i wypukłym atramentem na papierowych stronach. Znała
tylko niektóre z zapisanych słów, a i tak ciężko było je rozszyfrować. Jak na
księgę, którą miała okazję oglądać już w dzieciństwie, a pewnie przeżyła i setki
lat, trzymała się wyjątkowo dobrze, dlatego coś mówiło jej, że Przedwieczna
starannie dbała o nią innymi potężnymi zaklęciami.
„Znasz ten język?” – zapytał
Stephen patrząc to na papierowe strony to na Elizabeth.
„Nie całkiem.” – wyjrzała znad
książki, by spojrzeć na mężczyznę. „Nie mam pewności, ale to chyba język
celtów.”
„Po czym poznajesz?”
„Przedwieczna dużo opowiadała mi
o sobie. Wiem o niej naprawdę wiele od czasów jej dzieciństwa po setki lat
życia. To dziwne… Nigdy nie chciała się dzielić językiem jej plemienia, a kiedy
nauczyłam się paru słów nie zganiła mnie za to.”
„Mówiła dlaczego?”
„Wiesz, że miała pełno tajemnic.”
– powiedziała uśmiechając się lekko. „Nie, nigdy o tym nie mówiła „dlaczego”,
ale być może chodziło o tą książkę. Nie chciała żeby wpadła w ręce
nieodpowiednich osób.”
„Zakładam, że to wymarły język.”
– powiedział Stephen.
„Dobrze zakładasz.” – Elizabeth
rozejrzała się po regałach, na których znajdowały się najróżniejsze księgi,
śledząc po kolei tytuły każdej z nich. „Musiała zostawić mi jakąś wskazówkę.
Zawsze działała w określony sposób, widziała wiele rzeczy.”
„W dniu, w którym zmarła
powiedziała, że nie widziała już swojej dalszej przyszłości.” – zaintrygowane
spojrzenie Elizabeth przeniosło się na czarnoksiężnika.
„Musiała wiedzieć o tym od
dawna.” – stwierdziła smutno po chwili. „Być może nawet, gdy rzucała na mnie to
zaklęcie. Mówiła coś jeszcze? Cokolwiek? Myśl Stephen. To naprawdę ważne.”
„Mówiła, że czasem musimy nagiąć
pewne zasady, by coś polepszyć.”
„Mroczny Wymiar.” – wyszeptała
Elizabeth, opadając ciałem na nieprzyjemnie wilgotną ścianę.
Jej za duża bluzka przylepiła
się do pleców, a lodowate kropelki wody przesiąkły przez materiał przez co
ciałem Elizabeth wstrząsnął dreszcz. Wiedziała o praktykach Przedwiecznej.
Wiedziała, że czerpię moc z Mrocznego Wymiaru, ale nie podejrzewała, że
zaklęcie rzucone na nią będzie miało z nim związek. Chciało jej się płakać.
Czuła jak łzy powoli formują się w kącikach oczu próbując przesłonić jej świat.
Zanim opadły, Lisbeth zdążyła je powstrzymać.
Strange nie poruszył się z
miejsca, choć miał ogromną ochotę podejść do kasztanowłosej kobiety i zwyczajnie
objąć, jak robili to normalni ludzie, by pocieszyć drugą osobę. Nie był to
jednak dobry czas i miejsce na okazywanie uczuć, tym bardziej, że wizja
Mrocznego Wymiaru znów stawała się rzeczywistością. Z dnia dzień przybywało
problemów. Coraz więcej pytań pozostawało bez odpowiedzi. Czuł jak jego głowa
zaczyna eksplodować od nadmiaru nieprzyjemnych wiadomości, a nic nie wskazywało
na to, że miały się skończyć. Próbował przypomnieć sobie ostatni dzień spędzony
z Christine, poczuć jej zapach i skórę dłoni, jej uśmiech i melodyjny śmiech,
ale było to tak dawno temu, że nie pamiętał nawet, co wtedy robili. Od tego
czasu nie zadzwoniła ani razu, a on pragnął, by zrobiła to właśnie dzisiaj.
Z zewnątrz doszła do nich
wściekła paplanina Wonga dotycząca ich obu. Strange i Elizabeth wymienili
między sobą porozumiewawcze spojrzenia, kiedy oboje wyobrażali sobie
maszerującego Wonga z wyrazem wściekłości wypisanym na twarzy, szukającego ich
po Kamar-Taj. A skoro próbował znaleźć ich tutaj to nowojorskie Sanktuarium zostało
już przez niego mocno przeszukane.
„Chyba czeka nas niezła
pogadanka.” – zaczął Strange wpatrując się w wąski korytarz, z którego
dochodziły wściekłe słowa bibliotekarza. „Pora się stąd zmywać, bo Beyonce jest
gotowy wykopać nas z pod ziemi.”
„Idź sam. Ja się tu jeszcze
trochę rozejrzę. Może znajdę coś wartego uwagi.” – powiedziała uśmiechając się
lekko.
„Jak pojawię się bez ciebie to
Wong utnie mi głowę. Chcesz tego?”
„Po prostu wróć do Sanktuarium,
a ja za jakiś czas się tam pojawię. Znam tu więcej zakamarków niż ty i wcale
nie potrzebuje niańki Stephen. Dam sobie radę.”
„A może po prostu wyjdziemy stąd
razem, uspokoimy Wonga i za jakiś czas wrócimy, by odnaleźć to co potrzebujesz.
Elizabeth i tak nie odnajdziemy tego zaklęcia jak nie poznamy tego języka, a ja
chyba znam miejsce, w którym moglibyśmy znaleźć to co nas interesuje.”
Elizabeth przez chwilę udawała,
że się zastanawia. Rozważała wszystkie za i przeciw i niestety musiała przyznać
rację czarnoksiężnikowi. Nie mieli żadnego punktu zaczepienia ani pewności czy
ta książka rzeczywiście jest właściwą, w której znajdą rzucone na nią zaklęcie.
Była załamana i pełna obaw. Chciała jak najszybciej zemścić się za morderstwo
męża i córki, ale bez pomocy Strange’a była tylko zagubioną kobietą żałośnie wygrażającą
rękami. Mogła uciekać bez końca i narażać bliskich albo poddać się i zaufać
mężczyźnie, który wyciągał do niej pomocną dłoń.
„Obiecuje, że znajdziemy to
zaklęcie i zdołamy zwrócić ci twoją moc, ale tym razem musisz zdać się na
mnie.” – Stephen położył dłonie na ramionach kobiety i rozmasował je.
Były niewyobrażalnie napięte,
podobnie jak jej spojrzenie, które w końcu osiadło na jego twarzy.
„W porządku” – przytaknęła
zrezygnowana czując jak masaż rozluźnia jej spięte ciało.
* * *
Tym razem nie dostała od niego
gorącego kubka z czarną, przyjemnie słodką kawą, ale herbatę. Nie byle jaką, bo
charakterystyczną tylko dla tego miejsca, intensywną, ale nie zbyt mocną,
przyjemnie pachnącą hibiskusem z odrobiną miodu. Zupełnie tak, jakby parzyła ją
właśnie „ona”, jej mentorka i zastępcza matka, z którą nie było jej dane
właściwie się pożegnać.
Nie usiedli również w kuchni jak
przy śniadaniu. Stephen zabrał ją w miejsce, gdzie od czasu przybycia Elizabeth
był jeszcze częstszym gościem. Do biblioteki. Miał w tym nie jeden cel o czym
przekonała się wchodząc do pomieszczenia, które aż kipiało starością i
mistycyzmem. Od razu zalała ją fala wspomnień z dnia, gdy przekroczyła próg
biblioteki po raz pierwszy jako ośmiolatka
z nią u boku, trzymając się mocno ręki jak wystraszone zwierzę, czekające tylko
na atak. Gdy zobaczyła te wszystkie książki porozstawiane na regałach
wiedziała, że to miejsce stanie się jej ostoją i azylem. Dziś po tak wielu
latach nie czuła tych samych emocji, wręcz przeciwnie przeklinała każde
zaklęcie, którego się nauczyła w tym miejscu i moc, którą została obdarzona i
która odebrała jej to co było dla niej najcenniejsze. Chciała być zwykłym
człowiekiem. Sprzeciwiła się magii, która ją wybrała do wielkich rzeczy
błagając o wyciszenie jej mocy. Chciała wieść normalne życie z córką i mężem u
boku, patrzeć na wszystko z innej perspektywy, bardziej szczęśliwszej, a nie
narażać swoje dziecko na cierpienia, których sama doznawała jako mała
dziewczynka. Blokery zadziałały, ale moc płynąca w jej żyłach już szykowała
zemstę. Sprowadziła na siebie cierpienie gorsze niż śmierć. To ona była winna
ich śmierci.
Pierwszym celem Stephena była
rozmowa z Wongiem, którego najczęściej można spotkać właśnie w bibliotece i jak
można było się spodziewać skończyła się nieprzyjemną wymianą zdań.
„Szukałem cię Lisbeth” – zaczął
nieprzyjemnie po czym przeniósł swój wściekły wzrok na Strange’a. „Ciebie
zresztą też, ale jak wielkie było moje zdziwienie, gdy żadne z was nie było w
miejscu, w którym się was spodziewałem.”
Stephen wywrócił oczami i
zmienił nogę, na której opierał cały ciężar swojego ciała. Jego warga drgała próbując
powstrzymać cichy chichot za co Elizabeth skarciła go surowym spojrzeniem.
„Mówiłeś, że mogę ją zabrać do
Kamar-Taj po śniadaniu.” – powiedział zrezygnowany Strange. „Pokazywałem jej
część Sanktuarium.”
„Pokazywałeś jej Sanktuarium,
które zna lepiej niż my dwoje?” – Wong zadrwił i założył dłonie na biodrach,
wpatrując się drwiąco w Strange’a. „ I może mi powiesz, że sama cię o to
poprosiła, huh?”
„To nie tak Wong.” – Elizabeth
odezwała się cicho jednak żaden z mężczyzn nie zwrócił na jej słowa uwagi.
„Przyznaj się po prostu, że jest
sprytniejsza od ciebie i gwizdnęła ci sprzed nosa.”
„Wong” – Elizabeth ponowiła
próbę, ale nadal pozostała niezauważona przez przyjaciela.
„Zostawiłeś Nowy York bez opieki
na kilka godzin.”- Stephen zerknął sprytnie na Elizabeth, która również
patrzyła przez moment w jego stronę. Nie możliwe żeby byli w tym pomieszczeniu
aż tyle czasu. „Nikomu nie powiedziałeś, że je opuszczasz, a to karygodne
Strange i dobrze o tym wiesz!”
„Wong!” – Elizabeth rąbnęła
pięścią o stół, a jej podniesiony głos w końcu został dostrzeżony przez
bibliotekarza.
Wong odwrócił się w je stronę ze
zdziwionym wyrazem twarzy i zlustrował jej postać od góry do dołu.
Przez wszystkie lata jakie razem
spędzili nie widział w jej oczach takiej złości i to z powodu małej wymiany
zdań między nim, a Strangem.
Krew w żyłach Elizabeth buzowała
jak szalona szumiąc nieprzyjemnie w uszach, a znajome łaskotanie wypełniło jej
żołądek. Moc przepływająca od stóp po czubek jej głowy owinęła się wokół
kobiety jak rzep i przez krótką chwilę wydawało się , że nie będzie chciała jej
zupełnie opuścić. Przypomniało jej to tą samą dziewczynę, którą była kilka la
temu uciekając przed wszystkimi, którzy pożądali jej mocy.
Jednak potężny ładunek energii nie trwał
wystarczająco długo, aby zrobić komuś krzywdę. Był namiastką siły, która kiedyś
w niej drzemała i odszedł tak szybko jak
się pojawił. Mimo tego, tylko jedna osoba w tym pomieszczeniu zobaczyła iskrę
czerwieni w akwamarynowych oczach. Stephen Strange w końcu zrozumiał jak
potężną moc może nosić w sobie ta dziewczyna i dlaczego Wong tak bardzo stara
się ją chronić od świata zewnętrznego.
„Poprosiłam go żeby pokazał mi
Sanktuarium, bo moja pamięć jest w
rozsypce.” – powiedziała spokojniej przymykając powieki, aby opanować pozostałości
wypełniającego ją gniewu.
„Co masz na myśli mówiąc, że
twoja pamięć jest w rozsypce?” – zapytał Wong mrużąc podejrzliwie oczy, a
Strange stojący za jego plecami zrozumiał, co Elizabeth próbowała zrobić.
„Podczas upadku uderzyła się w
głowę.” – były neurochirurg wkroczył do akcji i puścił oczko kasztanowłosej
kobiecie zanim Wong wymierzył w niego swój wzrok.
„Mówiłeś, że ją złapałeś zanim
upadła.”
„Skłamałem, kiedy dowiedziałem
się kim dla ciebie jest, Beyonce.” – Strange wyszczerzył się kpiąco, a
Elizabeth zagryzła policzek od środka, powstrzymując śmiech próbujący wydostać
się przez jej usta. „Nie patrz tak na mnie, chroniłem swój tyłek przed atakiem
zwariowanego bibliotekarza.”
„Tak” – Elizabeth postanowiła
również włączyć się do rozmowy. „Uderzyłam się dość mocno. Stephen mówi, że to
normalne i za jakiś czas mi przejdzie, ale byłam na tyle uparta, że wybłagałam
go o tę wycieczkę. Straciliśmy poczucie czasu.”
Wong spoglądał to na jednego to
na drugiego szukając oznak kłamstwa, ale zrezygnował po dłuższej chwili
przekonany, że mówią prawdę. Stephen i Elizabeth odetchnęli z ulgą, gdy napięta
cisza w końcu została przerwana.
„Przez cztery godziny oprowadzał
cię po Sanktuarium. Huh…”
„Tak… Przez cztery godziny.” –
na ustach kobiety pojawił się słodki, niewinny uśmiech.
„To i tak nie tłumaczy waszej
nieodpowiedzialności.”- Strange uniósł ręce.
„Przecież niż się nie stało.”
„Ale mogło.”
„Następne wyjścia będziemy ci
zgłaszać.”
„Nie będzie następnych wyjść
Elizabeth.” – ciało Elizabeth momentalnie skamieniało, a jej oczy rzuciły się
ku Wongowi. „A już na pewno nie z nim.” – wskazał oskarżycielsko palcem na
Strange’a.
„Hej! Ja tu wciąż stoję!”
„Dlaczego próbujesz zamknąć mnie
w klatce jak… on?” – wypluła Elizabeth mrużąc oczy i owijając ręce wokół klatki
piersiowej. „Myślałam, że znajdę tutaj pomoc, a nie kolejne więzienie. Teraz
wiem jak cholernie się myliłam.”
„Jaki on? O kim ty mówisz
Lisbeth, bo nie czytam w myślach i nie mam pojęcia kto zrobił ci krzywdę.” –
Wong uklęknął obok kobiety, którą nadal, pomimo tylu lat, traktował jak młodszą
siostrę i spróbował dotknąć pocieszająco jej kolana, ale został odepchnięty.
Na dotyk Strange nie reagowała w
tej sposób. Uważne obserwację neurochirurga to potwierdziły. Miała do niego jakieś
zaufanie, chociaż stale starała się go przekonać, że nie potrafi mu zaufać. Nie
mógł zmarnować tej szansy. Czuł, że ta kobieta powierzała mu własne życie i
stawał się odpowiedzialny za słowa i czyny jakie wykonywał w jej kierunku.
„Mordo.” – słowa wyprzedziły
myśli Strange, a oskarżycielskie, akwamarynowe oczy wbiły się w jego szare
tęczówki z potężną siłą. Gdyby wzrok mógł zabijać to był pewien, że leżałby już
martwy.
Wong próbował zbagatelizować
narastające uczucie smutku w jego piersi, ale miał żal do Elizabeth, że zaufała
zupełnie obcemu człowiekowi i wyznała mu prawdę zanim to on ją poznał. Widząc,
że Lisbeth nie pragnie jego pocieszenia, odsunął się od niej i stanął w
bezpiecznej odległości znów kładąc dłonie na biodrach.
„Czy to prawda, co mówi
Strange?” – spytał niezwykle cicho, jakby próbował wciąż przetworzyć tą
informację.
Kasztanowłosa kobieta wstała i
raz jeszcze obrzuciła Stephena oskarżycielskim spojrzeniem. Wiedział, że zrobił
źle, ale z drugiej strony Wong też miał prawo wiedzieć z kim prawdopodobnie
przyjdzie im toczyć wojnę.
„Tak.” – syknęła przez zęby i
odeszła w stronę regałów zostawiając mężczyzn samych.
Stephen jeszcze krótką chwilę
spoglądał jak odchodzi. Ledwo trzymała się na nogach, co jakiś czas podpierała
się dłonią o regały wyłożone książkami. To był dzień pełen wrażeń, a jeszcze
się nie skończył. Zastanawiał się co jeszcze czekało go przez kilka godzin i
jakich tajemnicy dowie się od nowo poznanej kobiety.
„Wiesz Strange to już nie jest
ta sama dziewczynka, co kiedyś.” – Wong pozwolił sobie usiąść na krześle. „Owszem,
dalej jest porywcza, ale zrobiła się też niezwykle skryta i małomówna.”
„Przede wszystkim nie jest już
dziewczynką.” – Strange spojrzał na przyjaciela, nie chciał dać po sobie
poznać, ale Wong był poważnie wstrząśnięty nową relacją z Elizabeth. „Jest kobietą,
która przeżyła nie jedną tragedię w swoim życiu. Ostatnio nawet sporo się ich
namnożyło.”
„Nie wiem jak pomóc jej w
odzyskaniu mocy. Pragnie tego, bo domaga się zemsty, ale nie wiem czy to ją
zaspokoi. Jestem przerażony tym, że przez to może stać się kimś takim jak
Mordo. Jak on mógł w ogóle to zrobić? Zabić dziecko? Przecież to
niedopuszczalne!”
„Ja też nie mogę tego pojąć.” –
przyznał Strange. „ Kiedy mi powiedziała byłem pewien, że kłamię, ale zrozumiałem,
że nie miała po co tego robić. Przyszła do nas po pomoc i od nas tą pomoc
dostanie.”
„Elizabeth nie może opuścić tego
miejsca.”
„Powiesz mi, dlaczego to jest aż
tak ważne?”
Wong spojrzał na Strange’a, ale
nadal bił się ze swoimi sprzecznymi myślami. Nie chciał angażować go zbyt mocno
w sprawy Elizabeth. Były ciężkie do przetworzenia, jej szkolenie, historia,
rodzice. Bał się reakcji nowego mistrza na te rewelację zważywszy jak przyjął
prawdę o Przedwiecznej, jednak Elizabeth zaufała Stephenowi bardziej niż jemu i
w pewien sposób wydała nieme pozwolenie na podzielenie się tym wszystkim z
neurochirurgiem.
„Elizabeth jest w ogromnym niebezpieczeństwie
i to nie sam Mordo je stanowi.”
„Robi się ciekawie.” –
przytaknął sobie Stephen. „Chcesz mi powiedzieć, że możemy mieć na głowie
kolejne zagrożeniu pokroju Dormammu?”
Wong westchnął.
„Obawiam się Stephen, że może
być jeszcze gorzej.”
Strange usłyszał od przyjaciela
wszystko, co ten wiedział na temat Elizabeth zaznaczając, że Przedwieczna
obarczyła wszystkich, którzy ją znali pewną przysięgą mówiącą o tajemnicy
istnienia i ochronie kasztanowłosej kobiety. Wszyscy ci, którzy przysięgali mieli
kategoryczny zakaz mówienia o dziewczynie posiadającej potężną, nieujarzmioną
moc zdolną niszczyć światy i obalać nie jedne rządy we wszechświecie. Śmierć
Przedwiecznej nie zwalniała ich z przysięgi. Nakazywała jeszcze większa ochronę
Elizabeth, aby nie doprowadzić do zguby miliardów istnień.
Ojciec kasztanowłosej piękności
był nie tylko starym przyjacielem Przedwiecznej, ale i ostatnim żyjącym
mężczyzną z plemienia celtów. Podobnie jak Najwyższa Czarodziejka przeżył setki
lat na tym świecie za sprawą energii czerpanej z mrocznego wymiaru. Mówiło się,
że raz na kilkadziesiąt lat odbywają w swoim towarzystwie kilkudniowe seanse z
dala od Kamar-Taj, by dzielić się zdobytą energią, ale prawdą było to, że dusza
ojca Elizabeth nie radziła sobie z nadmiarem złej energii mrocznego wymiaru i
to Przedwieczna pomagała mu w stłumieniu zła, które zaczynało omamiać celta. Do
czasu aż nie poznał matki Elizabeth.
Od początku Przedwieczna i
ojciec Elizabeth mieli skomplikowany związek. Pochodzili z jednego plemienia,
darzyli uczuciem, którego nie dało się opisać, a jednak nigdy, aż przez setki
lat żadne z nich nie oparło się pokusie oddania się drugiemu. Pomagali sobie i
miłowali się jak kochankowie, którymi nigdy nie było im dane zostać.
Matka Elizabeth miała na imię Visena.
Jej ojca poznała podczas jednego z seansów, na który celt wybrał się z
Przedwieczną. Nie było wiadome w jaki sposób, ale od początku darzyli się
niesamowitym szacunkiem. On – mężczyzna z setkami lat na karku, ona – młoda,
uśmiechnięta i pełna życia kobieta, która rozgrzała stare serce celta, a
pomiędzy nimi ta trzecia – oddana przyjaciółka darząca go potężnym uczuciem,
które nigdy nie miało szansy się spełnić. Klasyczny trójkąt, który doprowadził
do śmierci wielu osób.
Nieszczęśliwa miłość Viseny i
celta skończyła się tak szybko jak zaczęła, a w międzyczasie zdążyła urodzić
się Elizabeth. Owoc ich krótkiej i burzliwej miłości stał się jednym z
najbardziej poszukiwanych dzieci we wszechświecie, a jedyną osobą zdolną
zapewnić bezpieczeństwo dziewczynce po śmierci jej rodziców, była Przedwieczna.
Podobno narodziny tej dziewczynki wyczuły wszelkie byty i potężne stworzenia
oraz magowie, którzy zamieszkiwali wszechświat. Niemowlę miało sprowadzić
zagładę na światy, w których przebywało, dlatego po śmierci ukochanej, ojciec
Elizabeth zabrał dziewczynkę i przez kilka lat podróżowali po nieznanych
światach starając się zgubić jej ślad.
„Jak zmarła jej matka?” – Strange
przerwał Wongowi tragiczną opowieść, a bibliotekarz westchnął głęboko i
spojrzał czarodziejowi w oczy.
Troska wymalowana na twarzy
byłego neurochirurga była jak wstrząs dla Wonga. Na co dzień Strange był
nieczytelnym człowiekiem, chował głęboko w sobie własne emocję i nie pozwalał,
aby wydostały się na zewnątrz, ale w obliczu faktów, z którymi miał do
czynienia, każdy ugiąłby się pod ich ciężarem.
„Visena nie zmarła Stephen.” –
Wong opuścił wzrok na swoje dłonie, które zaczęły się trząś pod wpływem gromadzących
się w nim emocji. Po tylu latach nadal był tak zdruzgotany, jakby sam
uczestniczył w tych wydarzeniach. „Została zamordowana na oczach malutkiej
Elizabeth i jej ojca.” – dokończył drżącym głosem.
Strange opadł na oparcie krzesła
otwierając szeroko usta. Szok, niedowierzenie, żal i współczucie ogarnęły go z
prędkością światła, a wzrok przesunął się ku regałom biblioteki, w których
jakiś czas temu zniknęła Elizabeth. Jeszcze nigdy do nikogo nie czuł tak ogromnej
troski jak w tej chwili do tej kasztanowłosej kobiety błądzącej wśród setek
książek starannie poukładanych na półkach.
Śmierć celta była wyczuwalna
tylko dla Przedwiecznej, gdyż byli związani ze sobą nie tylko krwią plemienną,
ale i uczuciem, które nadal dzielili między sobą. Mówi się, że nie można kochać
dwóch osób na raz, ale kiedy żyje się setki lat i dzieli potężną energie
czerpaną z mrocznych wymiarów jesteś w stanie kochać obydwie kobiety. Za miłość
celta, którą ją darzył, mogła odwdzięczyć się tylko w jeden sposób, starając się
wychować jego dziecko, dlatego raz w życiu sprzeciwiła się własnym zasadom i
porzuciła Kamar-Taj na kilka miesięcy, by odnaleźć kasztanowłosą dziewczynką.
Było to niezwykle trudne zadanie ze względu na moc jaką posiadało dziecko. Z
początku myślała, że dziewczynka albo nie żyje, albo trafiła w czyjeś ręce.
Dopiero później pojęła, że dziecko uciekało przed nią dzięki swoim zdolnością
manipulacji czasem, bo wszystko czego nauczył ją ojciec brzmiało: „nigdy nie
daj się złapać Elizabeth.”. Nie wiedziała, że Przedwieczna próbuje jej pomóc.
Kiedy pierwszy raz trafiła do
Kamar-Taj miała osiem lat, a jej trening zaczął się natychmiast pod okiem
Najwyższej Czarodziejki. Przez wiele lat krążyła w tych murach plotka, że
dziewczynka jest córką Przedwiecznej, sama celtka nie starała się nawet
zaprzeczyć tym insynuacją. Wolała, aby sądzono, że taka jest prawda, ale z roku
na rok nie dało się ukryć jak potężna stawała się Elizabeth i jak wiele
odróżniało ją od czarodziejki. W końcu plotki ucichły, a nad życiem Elizabeth
znów zawisły czarne chmury.
Aby ratować przyjaciół uciekała
kilkukrotnie z Kamar-Taj przerywając swój trening. Podróżowała między światami
i ukrywała jak zbiegły więzień, a wszystko po to by Ziemia była bezpieczna.
„Resztę historii pewnie już
znasz, a jeśli nadal się nią nie podzieliła to będziesz musiał uzbroić się w
cierpliwość. Jest ciężkim owocem do zgryzienia i łatwo nie ulegnie fałszywym
nadzieją.” – zakończył Wong zbierając
się do opuszczenia biblioteki.
„Masz rację.” – powiedział pod
nosem Strange i odwrócił do przyjaciela. „Wong?” – mężczyzna skierował swój
smutny wzrok na czarodzieja, po jego twarzy było widać jak mocno, historia
kasztanowłosej kobiety, wpływa na jego nastrój.
„Szybko Strange, nie mam w końcu
całego dnia.” – Wong próbował żartować, ale jego złośliwe zaczepki nie sprawiły,
by dwaj mężczyźni się uśmiechnęli.
„Myślisz, że Elizabeth jest w
stanie zabić Mordo?”
Wong utrzymywał ich spojrzenia
przez moment, zanim odpowiedział na pytanie.
„Ja nie myślę Stephen. Ja jestem
przekonany, że ona zabije Mordo, gdy tylko odzyska swoją moc.” – przerwał na
chwilę, aby przemyśleć to co miał zamiar powiedzieć i przed kontynuowaniem
westchnął głęboko. „Jeśli Mordo zamordował jej rodzinę to znaczy, że coś od
niej chcę, dlatego nie możemy pozwolić by ją znalazł. Obiecaj mi, że zrobisz
wszystko, aby ją chronić.”
„Masz moje słowo.”
