Pół roku wcześniej.
Elizabeth czuła jak Ziemię
opuszcza magia. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, jej prawdziwy dom stawał
się pozbawiony potężnych jednostek mogących stanąć do walki z siłami ciemności,
kiedy nadszedłby odpowiedni czas i miejsce. We wszechświecie kryło się wiele
zła, które tylko czekało na odpowiedni moment, by uderzyć, niszczyć i wchłaniać wszystko na swojej drodze.
Jeszcze do niedawna, jednym z tych mrocznych zagrożeń była ona. Wiedziała
doskonale jak to jest posiadać niezwykle potężną i obezwładniającą duszę moc,
nad którą nie jest się w stanie zapanować. Powoli stawać się potworem. Zdolności
z jakimi się urodziła były jej przekleństwem, zagrożeniem życia dla bliskich
jej osób, dlatego kilka lat temu, poprosiła o pomoc w uśpieniu drzemiącej w
niej magii Przedwieczną. Nie miała jednak gwarancji jak długo moc pozostanie w
uśpieniu i czy, któregoś dnia zaklęcie nie zwróci się przeciwko niej.
Pomimo skomplikowanego zaklęcia
składającego się z kilku poziomów, Elizabeth nadal wyczuwała silne wibracje magii
wstrząsające jej ciałem, gdy tylko stykała się z silnymi artefaktami należącymi
do zmarłych czarnoksiężników. Starała się omijać te miejsca szerokim łukiem,
kiedy pulsująca żyła energii docierała do niej z wyprzedzeniem, lecz
wszechobecnych przedmiotów było zbyt wiele, a magia została głęboko wszczepiona
w jej duszę, bez możliwości jej całkowitego usunięcia. Dodatkowa wrażliwość na znikających
sprzymierzeńców utrudniała jej skupienie się na bliskich i czerpaniu radości z
codziennego życia. Na Ziemi działy się złe rzeczy, każda część jej ciała aż
wrzeszczała od nadmiaru złej energii, ale Ziemia miała Najwyższą Czarodziejkę,
która chroniła planetę przed czyhającymi niebezpieczeństwami.
„Mamusiu” cichutki głosik dochodzący z głębi
pokoju natychmiast wyrwał Elizabeth z własnych myśli. Odwróciła się, by
spojrzeć na córkę, która jeszcze parę minut temu drzemała w łóżku.
„Cześć kochanie” odparła miękko
z lekkim uśmiechem na karmazynowych ustach i ruszyła w stronę łóżka, w którym
leżała dziewczynka. Kiedy usiadła obok, jej dłoń przeczesała czoło i włosy
córeczki, a wzrok zatrzymał się na akwamarynowych oczach dziewczynki. „Dlaczego
już nie śpisz?”
Dziewczynka westchnęła nie
odrywając oczu od matki. Wydawało się przez moment, że chcę coś powiedzieć, ale
nagle zwątpiła, wyczołgała się spod jedwabnej pościeli i mocno przytuliła do
matki.
Elizabeth pociągnęła dziewczynkę
bliżej siebie tak, aby mogła swobodnie usiąść jej na kolanach. Była czymś
wyraźnie przejęta, a może nawet wystraszona, ale wyraźnie nie chciała jeszcze o
tym mówić. Czyżby znów nawiedzały ją nocne koszmary? Elizabeth nie chciała
naciskać. Christine zawsze mówiła jej wszystko w odpowiednim czasie, dlatego
cierpliwie czekała, aż dziewczynka podejmie decyzję o rozmowie, masując uspokajająco
jej plecy.
„Myślę, że coś się wydarzy. Coś
bardzo złego” głos Christine zadrżał, gdy dzieliła się z matką swoim koszmarem.
Wtuliła się w nią jeszcze mocniej zaciskając powieki spod, których popłynęło
kilka słonych łez.
Serce Elizabeth waliło jak
rozszalały dzwon obijając się z wyraźną siłą o jej żebra. Oblał ją dziki strach
i instynktownie przysunęła córkę bliżej ciała starając się ją chronić przed
wszelkim złem. Dziewczynka nie protestowała, owinęła zmarznięte nóżki wokół
talii matki i zaszlochała w zagięcie jej szyi.
Poranny wiatr wpadł do wewnątrz
sypialni niosąc wraz ze sobą obrzydliwy odór spalonego, ludzkiego mięsa. Długie
zasłony zakołysały się, a okna rąbnęły z ogromną siłą o ścianę. Jej malutka
córeczka miała rację, coś się miało wydarzyć, a właściwie już się działo.
„Mamusiu. Mamusiu, bardzo się
boje.” piskliwy głosik odezwał się nagle przecinając szalejący wiatr. Słyszała
dźwięki dochodzące z korytarza. Ludzie rozbiegali się i uciekali przed
niebezpieczeństwem. Elizabeth również je poczuła. Zagrożenie wpełzło jej w żyły
i rozlało się po całym ciele jak trucizna, ale wokół nich było coś jeszcze.
Znajome uczucie, znajome wibracje. Magia.
Przyszli po nią, a to oznaczało,
że Przedwieczna nie żyje. Bariera, która miała chronić przede wszystkim
Elizabeth i jej rodzinę nie istniała. Teraz była zdana na siebie.
„Christtie, posłuchaj mnie
maleńka.” Elizabeth objęła twarz córki w dłonie, by ta mogła śledzić jej oczy.
„Musimy się stąd wydostać i znaleźć tatusia, dobrze?” dziewczynka kiwnęła
niepewnie głową. Zuch dziewczynka. A teraz zamknij oczy i nie otwieraj ich
dopóki ci nie powiem.”
Miała tylko jedną szansę, aby
wydostać stąd rodzinę i nie zamierzała się poddać.
* * *
Budynek nowojorskiego Sanktuarium
zawibrował od nadmiaru silnej energii, jednak nie zwróciło to szczególnej uwagi
jego mieszkańców. Czasami działy się tu różne rzeczy, mniej lub bardziej
wytłumaczalne, które nie były specjalnie interesujące dla przebywających w
Sanctum mistrzów. Po chwili ściany ponownie zaczęły wibrować i trząść się,
jakby miało dojść do trzęsienia ziemi, a to już było coś nowego. Strange
podniósł wzrok znad tekstu czytanej książki, ugryzł kawałek jabłka i przyjrzał
się podejrzliwie zabudowie Sanktuarium. Niespełna minutę później u podnóża schodów
pojawiła się obca, kobieca postać.
„Wong?” Strange krzyknął głośno
nawołując swojego przyjaciela, który od jakiegoś bliżej nieokreślonego czasu,
przemierzał korytarze nowojorskiego Sanctum. „Spodziewasz się gości?” zapytał
przyglądając się interesująco damskiej postaci i po chwili dodał pod nosem.
„Całkiem zgrabnego gościa.”
Czarnoksiężnik odłożył książkę i
połowę zjedzonego jabłka na stolik, bo coś wyraźnie wydawało mu się dziwne w całej
tej sytuacji. Tajemnicza postać nadal nie odwróciła się w jego stronę, aby
przeprosić za nieoczekiwane przybycie oraz najzwyczajniej w świecie, po prostu
się przedstawić. Nie atakowała, więc nie powinna mieć złych zamiarów, dla
pewności jednak sprawdził czy ma przy sobie swój pierścień.
Poderwał się z wygodnego fotela,
w którym miał zamiar spędzić cały dzisiejszy dzień popijając ciepłą herbatę i
skierował się w stronę kobiety przygotowany na ewentualny atak.
„Wybacz mi moją ciekawość, ale pojawiasz
się z hukiem w moim domu, a Wong nie wspominał nic o twojej wizycie, więc…”
odchrząknął, schodząc niżej. „czy ty i Wong… czy wy… nieważne, zapomnij. Kim
właściwie je…” Strange nie dokończył. Jego oczom ukazał się makabryczny widok
krwawiącej kobiety, łykającej z trudem każdy haust powietrza. Natychmiast
rzucił się do jej boku i otoczył ramieniem. „ Boże! Kto ci to zrobił? Wong!”
„Cholera” Elizabeth przeklęła i
położyła własną dłoń na dłoni nieznajomego spoczywającej na jej prawym boku, a
drugą trzymała na magicznym przedmiocie wbitym w jej brzuch. „Chyba… Chyba nie
wygląda to najlepiej.”
„Zdecydowanie nie. Nic nie mów.
To ci może tylko zaszkodzić.” Strange położył nieznajomą na plecach na płaskiej
podłodze. Rzucił się do klamry pasa, który spoczywał wokół jego talii.
„Co ty.. robisz?” zapytała zdezorientowana
zachowaniem nieznajomego mężczyzny.
„A co ci to przypomina?” odparł
kąśliwie. ”Muszę zatamować krwawienie zanim trafisz do szpitala.”
„Nie błagam. Żadnych szpitali.”
powiedziała, a gdy granatowa szata przylgnęła do jej ciała i została owinięta
wokół przedmiotu z gardła Elizabeth wydobył bolesny jęk.
„Postradałaś rozum?” warknął
pracując przy tamowaniu krwi. „ Nie wiem czy zauważyłaś, ale właśnie zostałaś
dźgnięta cholerną magiczną bronią…” Strange zamarł na moment. „Kim ty właściwie
jesteś, co? I dlaczego znalazłaś się właśnie tutaj?” Jego wzrok padł w końcu na
twarz nieznajomej kobiety i po raz pierwszy od pojawienia się jej w Sanctum,
Strange napotkał jej hipnotyzujące oczy.
„Elizabeth…” – powiedziała wolno
drżąc na rękach czarnoksiężnikowi. „Wong mnie zna. To miejsce jest mi..
bliskie, ale ty… jesteś nowy.”
Jedno spojrzenie na Elizabeth
było największym, nieświadomie popełnionym błędem przez Stephen’a w całym jego
życiu. Wyglądała oszałamiająco nawet z rozciętym łukiem brwiowym i wargą, a
także śladami brudu na całej twarzy, ale najbardziej przyciągały go jej
akwamarynowe oczy, w których aż chciało się utonąć. Niezależnie skąd przybyła i
kim była, nie wydarzyło się na tam nic dobrego, a jej obrażenia mogły być tego
świetnym dowodem.
Wong pojawił się zupełnie
znikąd. Padł na kolana obok drobnej kobiety biorąc jej dłoń w swoje własne i
całując czule jej wierzch. Ona uśmiechnęła się z trudem przekazując mu ciche
„Nie przejmuj się.”. Na twarzy Wonga, Strange zobaczył żal, smutek i gniew.
Emocję, które wcześniej były mu zupełnie obce u tego człowieka. Elizabeth miała
rację, znali się, a sądząc po czułym zachowaniu, od dość dawna. Nie zamierzał
na razie pytać jakie jeszcze tajemnice czekają go w tym miejscu, nie w obliczu
tragedii jaka działa się na jego oczach. Był lekarzem i nie zamierzał patrzeć
jak ta dziewczyna umiera na jego rękach, dlatego odepchnął Wonga i z
niesamowitą ostrożnością tak, aby nie zrobić jej krzywdy, podniósł Elizabeth do
góry i zaniósł ją do jego sypialni.
„Strange!” Wong ryknął wściekle
zaraz za czarnoksiężnikiem, ale on tylko go zignorował. Podążył za przyjacielem
w to samo miejsce.
„Zupełnie nie mam pojęcia,
dlaczego nie chcesz znaleźć się w szpitalu…” Strange położył Elizabeth na
twardym stole, wcześniej zrzucając z niego wszystkie zbędne rzeczy. Zostawił ją
tylko na moment, by sięgnąć do szuflady, której zawartość zdobył jakiś czas
temu od Christine na wszelki wypadek. „Ale zamierzam się dowiedzieć, gdy już
uratuje ci życie.” Kontynuował swoją wypowiedź wkłuwając jej wenflon potrzebny
do podłączenia kroplówki.
Elizabeth śledziła ostrożnie
każdy jego ruch. Mężczyzna, którego imienia nawet nie znała, przejął się jej
stanem i próbował uratować życie, które wisiało na włosku. Oddychała bardzo
szybko i z trudem. Pulsujący ból w miejscu, gdzie znajdowało się magiczne
ostrze, był ogromnie bolesny, lecz nie mógł
się równać z bólem, który odczuwała w sercu.
„Strange, przyjrzyj się. Została
dźgnięta tym samym ostrzem co ty, gdy walczyłeś z Kaeciliusem.” Skomentował
Wong przyglądając się z czułością Elizabeth. „Myślisz, ze ludzie nie zadawaliby
pytań?”
„Christine ma dziś dyżur.”
Odgryzł się niemal natychmiast podpinając kardiomonitor do swojej pacjentki.
Pierwszej od czasu wypadku. „Zrozumiałaby…”
„To nie jest wytłumaczenie.”
„…powagę sytuacji.” Dokończył
wywracając oczami i podał Elizabeth sporą dawkę morfiny. „Nie wiem czy dam radę
Wong. Moje dłonie nadal nie są sprawne. Ona może umrzeć tu na tym stole przeze
mnie. „
Obydwoje spojrzeli na odpływającą
Elizabeth. Morfina musiała zadziałać i ulżyć jej w cierpieniu.
„Gdybyś nie był pewien zabrałbyś
ją do szpitala mimo jej protestów. Wszyscy wiemy jak wysokie jest twoje ego,
Strange.”
Czarnoksiężnik rzucił
przyjacielowi ostatnie spojrzenie.
„Pilnuj tego monitora, gdyby coś
się zmieniało od razu daj mi znać, rozumiesz?” Wong nie odpowiedział, nie
musiał.
Strange wiedział, że jego słowa były wyraźne,
a bibliotekarz nie potrzebował dalszych wskazówek.
* * *
Stephen Strange miał ten dzień
spędzić spokojnie w fotelu, czytając kolejny tom Astroprojekcji z ulubioną
filiżanką świeżo zaparzonej herbaty. Skończył się operacją nieznanej
dziewczyny, która pojawiła się znikąd w nowojorskim Sanctum przy 177A Bleecker
Street i nocnym czuwaniem przy jej, a właściwie jego łóżku, gdy Wong musiał
udać się do Kamar-Taj. Obiecał oczywiście, że pojawi się najszybciej jak to
możliwe, ale obaj dobrze wiedzieli, że szkolenie młodych studentów wymagało
czasu zwłaszcza po śmierci Przedwiecznej i odejściu Mordo. Strange wiedział, że
Wong zjawi się najprawdopodobniej dopiero rano.
Przerwany wcześniej tom o
Astroprojekcji, który znalazł w korytarzu, wylądował w dłoniach doktora po
godzinie bezczynnego monitorowania parametrów życiowych Elizabeth na
kardiomonitorze. Szybko przygotował sobie kubek gorącej kawy jak za dawnych
lat, kiedy pracował w szpitalu i wyrzucił w połowie zjedzone jabłko, które nie
nadawało się już do niczego. Zajął
miejsce na wygodnym łóżku w stopach jak domowy pupil opierając się o belkę
łącząca się z baldachimem. Zamierzał nadrobić stracony czas i poświęcić się
lekturze, ale nie dotrwał nawet do końca zaczętego rozdziału, bo jego głowę zakrzątały
myśli o nieprzytomnej dziewczynie, odpoczywającej w jego łóżku po
pięciogodzinnej operacji. O ile można było to nazwać operacją.
„Kim jesteś?” zastanawiał się
głośno nie odrywając oczu od Elizabeth,
przeczesując palcami swoją bródkę.
Wong nie był zbyt rozmowny. Nie
odpowiadał na zadawane przez Strange’a ciekawskie pytania, a kiedy cierpliwość
doktora sięgnęła niebezpiecznej granicy odparł w końcu, że Elizabeth powinna
sama zdecydować czy chcę mówić o sobie, czy woli to zachować dla siebie.
Frustracja rosła w nim z każdą
chwilą, ale za jej sprawą cofnął się do swoich pierwszych dni w Kamar-Taj w
poszukiwaniu odpowiedzi. Poszukiwania nie przyniosły rezultatów. Przedwieczna
nigdy nie wspominała o innej uczennicy, która podobnie jak Kaecilius odeszła,
by zgładzić świat. Mordo również nie wymówił imienia Elizabeth. Nikt tutaj nie
wspominał imienia Elizabeth, a jednak musieli znać tą dziewczynę. Była zagadką,
którą miał zamiar rozwiązać.
Przyglądanie się tej nieznajomej
kobiecie miało swoje plusy. Mógł poznać najdrobniejsze szczegóły jej twarzy,
chociaż to, co najbardziej przyciągało jego ciekawskie spojrzenie było jak na
razie niedostępne. Akwamarynowe oczy. Cholernie hipnotyzujące akwamarynowe
oczy. Miał nadzieję, że nie spieprzył niczego podczas tej operacji przez ręce i
będzie mu dane zobaczyć je raz jeszcze. W swoim życiu nie spotkał kobiety o tak
magnetycznych i przyciągających tęczówkach.
Elizabeth bez dwóch zdań była przepiękną
kobietą. Miała pociągłą, szczupłą twarz
o bladym odcieniu z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Z początku
sądził, że to tylko makijaż, ale w momencie, gdy Wong obmył ją z resztek brudu
i zaschniętej krwi nic się nie zmieniło. Dzięki ciemnym brwiom i długim rzęsom właściwie nie musiała się dodatkowo upiększać. Pełne, karmazynowe usta samym
wyglądem błagały o pocałunek, a zgrabny nos był najsłodszą rzeczą jaką
kiedykolwiek widział. Strange zastanawiał się przez chwilę nad skradnięciem
pocałunku nieznajomej, ale niemal natychmiast w jego głowię pojawił się obraz
Christine. Nie widzieli się od dawna, bardzo dawna, a jednak nadal znał jej
grafik.
„Cześć?” głos Elizabeth był
impulsem, który sprowadził go na ziemię. Jego oczy rzuciły się do tej kobiety z
ciekawością, a także lekką obawą czy, aby wszystko z nią w porządku.
Uśmiechnęła się, jej usta rozciągnęły się w cudownie szczerym uśmiechu, który
stał się lekiem na jego serce.
Żyła, a to znaczyło, że niczego
nie schrzanił.
Odwzajemnił jej uśmiech niemal
tak szybko jak jej zbladł.
„Cześć” odpowiedział po dłuższej
chwili milczenia.
„Jesteś tym gościem, który
uratował mi życie.” Strange uniósł chytrze kąciki ust do góry, próbując ukryć
dumę krzycząca: „tak, to ja.”. Usiadł bliżej swojej pacjentki, ale nie
zamierzał badać jej przenikliwych oczu mimo iż bardzo chciał. „Dziękuje.
Również za to, że uszanowałeś moje zdanie. Żadnych szpitali.”
„To był bardzo głupi sprzeciw
pacjentko.” Stwierdził niemiło, ale zaraz roześmiał się. „Masz szczęście, że
trafiłaś akurat na mnie. Wong jest raczej koszmarny w sprawach medycznych.”
„Zdecydowanie nie należy do
grona lekarzy.”
Zapadła niewygodna cisza
przerywana pojedynczymi odgłosami wydawanymi przez kardiomonitor umieszczony
obok łóżka. Morfina, którą wcześniej zaaplikował jej Strange powoli przestawała
działać, a potęgujący się ból dawał jej wyraźnie w kość. Stephen dostrzegł jej
kwaśną minę i od razu domyślił się o co chodzi. Był przygotowany na taką
sytuację. Strzykawka z lekiem leżała na komodzie wraz z dodatkową kroplówką na
zmianę. Doktor sięgnął po nią i wstrzyknął wolno narkotyk starając się jak najbardziej
uśmierzyć ból kobiecie.
„Za chwile powinnaś poczuć się
lepiej.” Powiedział odkładając pustą strzykawkę na bok. „I jeżeli to możliwe
nie wstawaj w ogóle.”
„Co jeśli będę musiała
skorzystać z łazienki?” zapytała.
„Możesz zawołać mnie.” –
odpowiedział uprzejmie rozkładając ręce. Elizabeth uniosła brwi do góry
sugerując w ten sposób, że nie ma takiej opcji. „Oczywiście nie wejdę z tobą do
środka, po prostu pomogę ci tam dojść.” Uratował się szybko.
„Chyba poradzę sobie sama.”
Mruknęła i uśmiechnęła się krzywo.
Ich wzajemną wymianę spojrzeń i krótką,
niezręczną rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Cała uwaga Elizabeth przeniosła
się ze Stephena na osobę stojącą w nich. To był Wong. Strange przyjrzał się dokładnie dziwnemu
zachowaniu swojej pacjentki. Całe ciało Elizabeth napięło się, gdy ta usłyszała
pusty dźwięk, zaraz potem zadrżała, a w jej oczach pojawił się potężny strach.
Nie był psychologiem, ale doskonale wiedział, że trauma, którą ta kobieta
przeżyła będzie się ciągnąć za nią jeszcze długi czas.
„To może ja zostawię was
samych.” Ciekawość Stephena przegrała ze zdrowym rozsądkiem. Nie chciał, by
Elizabeth czuła się nie komfortowo, dlatego wstał z miejsca, sięgnął po zużytą
strzykawkę i udał się w kierunku drzwi, chcąc opuścić sypialnie, z której na
razie musiał zrezygnować. „Gdybyś czegoś potrzebowała będę nie daleko.”
„Poczekaj.” - krzyknęła słabo.
Stephen zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Wielkie, akwamarynowe oczy znów
uderzyły w niego bez ostrzeżenia, a on poczuł jak krew odpływa mu z twarzy.
„Czy mogę poznać twoje imię?”
„Stephen Strange.” - odparł
uśmiechając się lekko w stronę kobiety, odwzajemniła smutno jego uśmiech
dziękując skinieniem głowy.
Wong przyglądał się tej parze z
zafascynowanie. Wyczuwał między nimi sporą chemię, a co za tym idzie potężne
kłopoty. Strange miał ego wielkości Mount Everestu. Był uparty, arogancki i
ambitny, wielokrotnie udowodnił, że nie liczy się ze zdaniem innych, ale
przebywając w Kamar-Taj nauczył się również powściągliwości. Nie można było mu
odmówić także czystej dobroci serca i niesamowitego oddania dla najbliższych.
Elizabeth była do niego niesamowicie podobna, a przy tym czarująca i zabójczo piękna, a uroda sama w sobie
piętrzyła góry kłopotów.
Stephen odchodząc rzucił
zaczepne spojrzenie przyjacielowi. Wiedział jak Wong tego nie lubi, a jednak
nie mógł się powstrzymać, by dogryźć bibliotekarzowi.
„Ona nie żyje.” Odległy głos
Elizabeth odwrócił uwagę Wonga od czarnoksiężnika. Domyślał się o co może chodzić
dziewczynie, a raczej o kogo, a jej stwierdzenie było tylko potwierdzeniem
tego, dlaczego jeszcze nie zjawiła się w tej sypialni.
„Lisbeth” Wong podszedł trzy
kroki do przodu, chciał usiąść obok kasztanowłosej kobiety, ale zrezygnował,
gdy szloch rozszedł się po pomieszczeniu. „Kaecilius.” Odparł krótko i
westchnął.
„Nie wiem, dlaczego, ale wraz z
jej śmiercią jedno zaklęcie złamało się. Bariera miała nas chronić przed nimi
Wong. Znaleźli nas” szlochała coraz głośniej, a jej smutek zaczynał przenikać
ściany Sanktuarium. „Zabili moją małą córeczkę, a ja nic nie mogłam zrobić.”
Tama, która trzymała jej emocję
na wodzy pękła, a kolejny szloch wstrząsnął niekontrolowanie jej ciałem. Wong
chwycił drobne ciało kobiety i porwał w ramiona. Elizabeth zignorowała ciągnący
ból świeżych szwów. Pomimo tych sześciu miesięcy jej roztrzaskane serce nadal
obficie krwawiło, a wspomnienia wracały ze zdwojoną siłą.
Wong kołysał wrażliwe ciało
Elizabeth starając się dać jej tyle wsparcia ile nie zdołał dać zaraz po
śmierci jej bliskich. Był pewien, że zaklęcie nałożone przez Przedwieczną było
wystarczająco silne. Nawet Elisabeth w to wierzyła w końcu założyła rodzinę.
Miała córkę, o której nie miał zielonego pojęcia, a teraz ją straciła. Nie potrafił sobie wyobrazić co w tym momencie
czuła, ale jej tragiczny płacz odbijający się od ścian, docierający w
najdrobniejsze zakamarki Sanctum, zdawał się mówić bardzo wiele. To był szloch
matki, która straciła dziecko.
Strange zjawił się w pokoju
zaraz po tym jak głos Elizabeth dotarł do jego uszu. Zachowywał się
wystarczająco cicho, by nieznajoma piękność nie zauważyła jego obecności. Był
zdruzgotany słysząc każde słowo jakie wymieniła z Wongiem i nie mógł pojąć kto
posuwa się do tak ohydnych czynów, by zabijać niewinne dziecko. Twarz
czarnoksiężnika wyrażała pustkę, gdy spotkał się w krzyżowym ogniu ze wzrokiem
przyjaciela tulącego kruchą postać Lisbeth. Niemo potwierdzili swoją gotowość
do ochrony tej kobiety i pomoc w pokonaniu jej demonów.
* * *
